15 lat temu, 14 lipca 2009 r. zmarł Zbigniew Zapasiewicz – aktor, reżyser i pedagog. „Był absolutnym światowcem. Człowiekiem, którego jako artystę pozazdrościłby każdy cywilizowany naród” – powiedział w rozmowie z PAP aktor Michał Żebrowski.
„Antoni Słonimski powiedział kiedyś o Julianie Tuwimie, iż tak kocha język polski i tak go czuje, że pisząc wiersz przedziurawia kartkę papieru. Zapasiewicz był właśnie takim aktorskim Julianem Tuwimem – każdą sylabę roli traktował, jak oddzielną nutę. Miał słuch absolutny. Był genialnym profesorem, a ponadto człowiekiem całkowicie poświęconym swojej profesji” – zaczyna rozmowę z PAP jego uczeń, aktor Michał Żebrowski.
„Uczył nas piękna słów, tego, ile można im dać emocji, uczucia. Nadać im głębszego, pełniejszego znaczenia. Wywarł bardzo duży wpływ na moje aktorstwo. Miałam wielkie szczęście spotkać na swojej drodze mistrzów, on był jednym z nich. Chciałabym dzisiaj dać studentom, choć część tego, co sama otrzymałam” – wyznaje PAP Ewa Konstancja Bułhak, aktorka i studentka Zapasiewicza, która obecnie wykłada na warszawskiej Akademii Teatralnej.
Ze szkołą przy ul. Miodowej Zapasiewicz związany był przez wiele lat. Trudno znaleźć absolwenta, który w jakiś sposób nie zetknął się z nim. Mówi się, iż jednym z jego większych osiągnięć, jako pedagoga było, że wychowując kolejne pokolenia aktorów, nie wychowywał kolejnych Zapasiewiczów. Pomagał swoim studentom odnaleźć własną drogę.
„Miałem wrażenie, że on jest dla nas, a nie my dla niego - jak to czasami bywa w szkole. Na tym polegał szok: na innych zajęciach wciąż nas poprawiano, mieliśmy być kimś, kim nie jesteśmy. Doskonaliliśmy głos, dykcję, odkrywaliśmy swoje kompleksy. A nagle przychodzi Zapasiewicz i mówi, że jesteśmy tym, kim jesteśmy, i musimy mieć świadomość własnych ograniczeń” – opowiada cytowany na stronie Encyklopedii Teatru Polskiego Adam Woronowicz, kolejny z jego uczniów.
Zbigniew Jan Zapasiewicz, a właściwie Jan Zapasiewicz, urodził się 13 września 1934 r. w Warszawie. Zbigniewem stał się na cześć zmarłego ojca, kiedy miał niecałe trzy lata. Wychowała go matka – Maria z domu Kreczmar, która pochodziła ze znanej warszawskiej rodziny o teatralnych tradycjach. Jego wujami byli Jerzy i Jan Kreczmarowie, najsłynniejsze teatralne rodzeństwo w przedwojennej Polsce.
Pierwszym obejrzanym przez niego przedstawieniem teatralnym, była powojenna inscenizacja "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego. „To było dla mnie wstrząsające wrażenie. To było przeżycie nieprawdopodobne, do tego dochodziła fenomenalna atmosfera sali, rozkoszy ludzi, że obcują z czymś, co jest polskie, prawdziwe, wolne. Przynajmniej wtedy taki typ atmosfery panował” – wspominał w Polskim Radiu.
W 1951 r. dostał się na Wydział Chemii Politechniki Warszawskiej. Przygoda z tą uczelnią nie trwała jednak długo. Już po roku był studentem Wydziału Aktorskiego warszawskiej PWST. Szkołę przy ul. Miodowej skończył w 1956 r. Jak później opowiadał, pierwsze osiem lat po studiach miał dość ciężkie. Pomimo pochodzenia z rodziny aktorskiej, na swoją pozycje musiał ciężko zapracować.
„Jako człowiek niesłychanie nieśmiały, zamknięty, introwertyczny pokonywałem ogromne psychiczne opory. Wciąż je pokonuję. Kiedy dziś patrzę na to, co robiłem kilkadziesiąt lat temu, widzę, jak to było obwarowane nadmierną świadomością i pilnością wobec tego, czego mnie nauczono. Ale na pewno nie straciłem zawodowo życia na to, by uznać, że już do czegoś doszedłem” – mówił w jednym z ostatnich wywiadów dla" Rzeczpospolitej".
W 1959 r. ponownie związał się z warszawską PWST, tym razem już jako nauczyciel. Przez lata przechodził kolejne szczeble, aż w 1992 r. otrzymał tytuł profesora zwyczajnego.
„Aktor jest człowiekiem, który powinien posiadać zdolności ujawniania tajemnic ludzkich. W każdym z nas są możliwości przeżycia wielu emocji, namiętności” – opowiadał w Polskim Radiu.
Zapasiewicz często podkreślał, że jego sukces w znacznie większym stopniu niż talentu, jest zasługą ogromu wykonanej przez niego pracy. Tej pracy uczył też swoich studentów. Prowadząc przez lata zajęcia z interpretacji wiersza, mówił o schodach emocji, nazywano je „schodami Zapasa”.
„Miał swoją unikalną metodę, tzw. schodki Zapasa. To zaczerpnięta w jego muzycznego wykształcenia – grał na fortepianie, metoda posługiwania się oddechem, dźwiękami i frazą w taki sposób, by zbudować w widzu odpowiednie napięcie” – zaznacza Żebrowski. „Ten czas już od pierwszych zajęć, które z nim mieliśmy, to był proces poznawania i umiłowania słowa. Nie mogę nie wspomnieć o słynnych schodach Zapasa. Dzisiaj widzę, że jest to absolutna podstawa” – dodaje Bułhak.
Aktorsko zadebiutował 10 października 1956 r. rolą Galoisa w spektaklu "Ostatnia noc" na deskach Teatru Młodej Warszawy. W kolejnych latach wiązał się także z Teatrem Klasycznym, Współczesnym, Dramatycznym, Powszechnym oraz Polskim. Współpracował m.in. z Adamem Hanuszkiewiczem, Jerzym Jarockim, Erwinem Axerem, Ludwikiem Rene i Kazimierzem Dejmkiem.
„Według mnie w teatrze polskim pod koniec XX wieku, było czterech artystów: Jerzy Trela, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek i Zbigniew Zapasiewicz. To na nich chodziło się do teatru” – ocenił Żebrowski.
Siedem lat po debiucie teatralnym, pojawił się również na wielkim ekranie. Jego pierwszą filmową rolą był ksiądz w "Wianie" (1964) w reżyserii Jana Łomnickiego. Wydaje się jednak, że dopiero zetknięcie się z Krzysztofem Zanussim i Edwardem Żebrowskim, pokazało skalę jego filmowych możliwości.
„Ze Zbyszkiem po raz pierwszy zawodowo spotkałam się na planie obrazu Krzysztofa Zanussiego +Za ścianą+. Miał niebywałą zdolność poruszania się między skrajnie różnymi gatunkami: od dramatu, przez komedię, błazenadę, groteskę. Umiał ukazywać to, co w człowieku jasne, ale potrafił też być bezwzględny w obnażaniu jego najmroczniejszych stron. W budowaniu postaci był przewrotny, niejednoznaczny” - wspominała Maja Komorowska.
Nakręcone w 1971 r. przez Krzysztofa Zanussiego "Za ścianą", to historia dwojga samotnych ludzi, którzy mieszkają w tym samym bloku. Łączy ich pasja naukowa, ale dzieli natomiast hierarchia społeczna. Związana z sukcesem zawodowym, którego beneficjentem był tylko docent Jan. Anna dąży do zacieśnienia znajomości, mężczyzna jednak okazuje jej chłód emocjonalny.
„Zbyszek był tak jakby moim aktorem. Dlatego, że to ja przekonałem go do grania w filmie. On nie bardzo w to wierzył.(…). Zawsze umiał znaleźć w tekście to drugie dno, które grał, dzięki czemu tekst banalny przestawał być banalny. Był człowiekiem niebywale myślącym, a jednocześnie trzymającym ogromny dystans” – opowiada reżyser w „Alfabecie Krzysztofa Zanussiego”.
Postać docenta stanie się filmowym znakiem rozpoznawczym Zapasiewicza. Rok później ponownie gra docenta. Tym razem u Edwarda Żebrowskiego w "Ocaleniu" (1972).
„Najistotniejsza cecha aktorstwa Zapasiewicza wybiega poza sam kunszt i jest bardzo trudna do nazwania. Może polega ona na tym, że poza granymi – coraz bardziej różnymi – postaciami, przekazuje on nam swój stosunek do ludzkiego losu, pełną stałą miarę wartości” – ocenił reżyser, jak podaje Jakub Socha w książce "Żebrowski. Hipnotyzer".
W 1976 r. ponownie spotyka się z Zanussim, tworząc jedną ze swoich najlepszych filmowych ról - inteligentnego, cynicznego i do cna wyrachowanego docenta Szelestowskiego w "Barwach ochronnych". Jednym z najważniejszych filmów kina moralnego niepokoju.
Co ciekawe Zapasiewicz mógł nie wystąpić w tym filmie. „Czas mu na to nie pozwalał. Stanęliśmy więc na głowie, podporządkowując cały film tylko temu, by on mógł w nim wystąpić” – wspomina Zanussi.
Dwa lata później wybitny talent potwierdził również w nominowanym do Złotej Palmy w Cannes "Bez znieczulenia" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Tym razem zagrał dziennikarza Jerzego Michałowskiego. Postać uwikłaną w problemy osobiste i zawodowe. Odrzuconą przez najbliższych i zaszczutą przez własne środowisko.
W kolejnych latach występował m.in. w "Pannach z Wilka" Andrzeja Wajdy (1979), "Gorączce" Agnieszki Holland (1980), "Przypadku" Krzysztofa Kieślowskiego (1981), "Imperatywie" Zanussiego (1982), "Matce Królów" (1982) i "Barytonie" Janusza Zaorskiego (1984), "Idolu" Feliksa Falka (1984), "Roku spokojnego słońca" Zanussiego (1984) oraz w "Krótkim filmie o zabijaniu" Kieślowskiego (1988).
Na początku lat 80. pojawiła się przed nim wielka szansa. Po roli w "Barwach ochronnych" Zapasiewiczem zainteresował się Warren Beatty, który szykował właśnie wielką produkcję - "Reds" (Czerwoni, 1981), czyli ekranizację książki "Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem” autorstwa Johna Reeda. Jest to opowieść o toczącej się w Rosji rewolucji w 1917 r. Na ekranie podziwiać możemy m.in. Beatty’ego, Diane Keaton, Jacka Nicholsona, czy Gene’a Hackmana. Ostatecznie z uwagi na brak zgody ze strony Związku Radzieckiego, nie mógł wystąpić tam Zbigniew Zapasiewicz, tracąc tym samym ogromną szansę na międzynarodową kariery. Zapasiewicz bardzo to przeżył. Pogłębiło to jego problemy alkoholowe, do czego sam się zresztą przyznawał. Trudną sytuację zmienił udany związek i małżeństwo ze swoją studentką – Olgą Sawicką.
W latach 90. wystąpił m.in. w "Psach" (1992) i "Demonach wojny wg Goi" w reż. Władysława Pasikowskiego. W 2000 r. zagrał główną rolę u Zanussiego w "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" Pięć lat później artyści spotkali się przy filmie "Persona non grata". Jego ostatnią rolą filmową był profesor Szelestowski w "Rewizycie" (2009), gdzie Zanussi wracał do bohaterów swoich dawnych filmów.
W dorobku Zapasiewicza znajdziemy bardzo wiele ról filmowych i teatralnych. Wielokrotnie występował w Teatrze Telewizji, przez lata współpracował z Teatrem Polskiego Radia.
Jego wielką fascynacją była twórczość Zbigniewa Herberta. Po raz pierwszy spotkał się z poetą podczas odbywającego się w stanie wojennym, strajku studenckiego. „Siedzieliśmy tam wówczas, spotykając się z wieloma wybitnymi postaciami. Na jedno z takich spotkań zaprosiliśmy Herberta. Po przeczytaniu kilku jego wierszy powiedział mi, że nieźle je rozumiem i interpretuję” – wspominał. Herbert zadedykował Zapasiewiczowi wiersz, zatytułowany "Kalendarze Pana Cogito".
Grał niemal do samego końca. Zmarł na raka wątroby, 14 lipca 2009 r. Miał 74 lata.
„Był absolutnym światowcem. Człowiekiem, którego jako artystę pozazdrościłby każdy cywilizowany naród. Bardzo profesorowi dziękuję, że pojawił się na naszej drodze życia. Doskonale pamiętam pierwszy moment, jak wszedł do sali i ostatnią rozmowę przed śmiercią. Umiał gorzko z siebie żartować. Był wielki. Po prostu wielki” – podsumowuje Żebrowski. (PAP).
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ wj/