Dekady komunizmu wyjałowiły nam mózgi. To większa szkoda niż wyniszczenie fizyczne, które można odrobić. Ludzkiej psychiki nie można zmienić tak łatwo – mówi PAP por. Teresa Stanek „Mitsuko”, prezes Światowego Związku Żołnierzy AK.
Polska Agencja Prasowa: Jaka jest dziś misja Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej? Czy upływ ponad 75 lat od zakończenia wojny zmienia cele stawiane sobie przez tę organizację?
Por. Teresa Stanek „Mitsuko”: 75 lat po wojnie te cele są takie same, jakie byłyby tuż po wojnie. Naszym głównym celem jest utrwalanie pamięci o tych, którzy zginęli, wytłumaczenie, dlaczego oddali życie, i opowiedzenie o naszym życiu w latach wojny. Chcemy również, aby młodzi wiedzieli, że można się zahartować w trudnych warunkach i w jaki sposób ów hart służy przez resztę życia. To sprawy, które chcemy przekazać młodemu pokoleniu.
Zdecydowałam się stanąć na czele ŚZŻAK, ponieważ weterani Armii Krajowej stale powinni stać na pierwszej linii. Jest nas już bardzo mało, więc chcemy istnieć jako związek AK. Dopóki ostatni kombatant będzie żył, uważam, że ten związek powinien istnieć. Pamięć o Armii Krajowej musi istnieć dalej i musi być przekazywana.
Zdecydowałam się stanąć na czele ŚZŻAK, ponieważ weterani Armii Krajowej stale powinni stać na pierwszej linii. Jest nas już bardzo mało, więc chcemy istnieć jako związek AK. Dopóki ostatni kombatant będzie żył, uważam, że ten związek powinien istnieć. Pamięć o Armii Krajowej musi istnieć dalej i musi być przekazywana. Jest już bardzo późno. Dziś większość ŚZŻAK to pokolenie Szarych Szeregów, starsi koledzy i koleżanki już od nas odeszli. Jesteśmy najstarsi z najmłodszych członków AK. Uznałam więc działalność w ŚZŻAK za swój żołnierski obowiązek.
PAP: W pracy ŚZŻAK coraz większą rolę odgrywa młode pokolenie, urodzone wiele lat po wojnie.
Por. T. Stanek: Odgrywa coraz większą rolę, ponieważ w rękach młodych leży przyszłość i to od ich decyzji zależy ich przyszłe życie. Dlatego ich wzorce powinny opierać się na samodzielnym uczeniu się, niezależnym myśleniu i wyciąganiu wniosków z faktów bez ulegania narzuconym opiniom. Ważne jest również odnajdywanie swoich własnych poglądów na mapie historii i wspomnień poprzednich pokoleń.
Dziś jest nas w ŚZŻAK ok. 5,5 tys., w tym ok. 1700 kombatantów. Mogę więc tylko zaapelować, aby otoczyć opieką tę resztkę żołnierzy Armii Krajowej. Jest wiele potrzeb i braków. Nie zawsze potrzebne są środki finansowe, często wystarczy serce lub gest, taki jak zawiezienie w miejsce, do którego chcieliby się dostać. Najważniejsze dla tych osób jest mówienie o nich i rozmawianie z nimi. Pozdrawiam stąd [siedziby ŚZŻAK w budynku warszawskiej PAST-y – przyp. red.] wszystkich, którzy już nie mogą sami wyjść z domu, którzy mogą nas tylko posłuchać lub przeczytać i ucieszyć się, że pamiętają o nich Polacy, zarówno młodzi, jak i starzy.
PAP: W czasie wojny swoją służbę pełniła pani porucznik w swoich rodzinnych Kielcach. Czym służba w Szarych Szeregach w tym mieście różniła się od znacznie bardziej znanej historykom służby harcerskiej w Warszawie?
Por. T. Stanek: Służba w Szarych Szeregach, niezależnie od tego, gdzie była pełniona, była bardzo podobna. Pamiętajmy, że zadania stojące przed harcerzami w każdej dzielnicy miasta, miasteczku i wsi były do siebie zbliżone. Historycy uznali, że służba pełniona w Warszawie jest „ciekawsza”, i to na niej skoncentrowali swoje zainteresowanie. Musimy pamiętać, że Kielce były stolicą Obwodu AK oraz jednym z najważniejszych ośrodków konspiracji Okręgu Radom-Kielce Armii Krajowej. Często służyli tam żołnierze, którzy z różnych przyczyn nie mogli być w Warszawie i dla własnego bezpieczeństwa byli przenoszeni do Kielc. Mówiąc najkrócej: wszyscy toczyli jedną, wspólną walkę.
Wsie palone były przez Niemców nie tylko dlatego, że wspierały partyzantów, ale również gdy znajdowały się zbyt blisko lasu. Wysuwanie na czoło wyłącznie walki zbrojnej i unikanie upamiętniania innych form walki jest niesprawiedliwe. Dopóki będę żyła, będę walczyła o zmianę tego stanu rzeczy. Moim celem jest tłumaczenie młodzieży, że wojna była czymś toczonym codziennie i niemal wszędzie.
Na „uprzywilejowanie” Warszawy wpływa również fakt wybuchu tam zrywu zbrojnego. Zawsze jednak podkreślam, że wybuch Powstania Warszawskiego był efektem toczących się przez pięć lat przygotowań do walki. Akcja „Burza” nie była jakimś tam wysiłkiem, ale wielką pracą wykonywaną w każdym miejscu Polski, być może nawet w każdej polskiej rodzinie. Nie rozumiem więc dzielenia historii Armii Krajowej na „rozdziały”, bo walka wszędzie toczyła się w mniej więcej w taki sam sposób i kara stosowana przez okupantów wszędzie była taka sama – była to kara śmierci. W rozmowach z młodzieżą zawsze powtarzam, że to „nie ja walczyłam”, ale „my walczyliśmy”.
Sposób walki był różny. Nie widzę różnicy pomiędzy działalnością partyzanta walczącego w lesie i mogącego bronić swojego życia z bronią w ręku, który przez to czuł się w pewien sposób wolny, a walką prowadzoną przez nauczyciela prowadzącego tajne komplety lub łącznika przenoszącego meldunki. Za wszystkie te czyny groziła śmierć. Walką było nawet dostarczanie mięsa ze wsi do wygłodzonych miast. Te czyny upamiętniają żartobliwe piosenki, ale w rzeczywistości także za to groziła śmierć, obóz koncentracyjny lub wywózka na roboty do Niemiec. Wsie palone były przez Niemców nie tylko dlatego, że wspierały partyzantów, ale również gdy znajdowały się zbyt blisko lasu. Wysuwanie na czoło wyłącznie walki zbrojnej i unikanie upamiętniania innych form walki jest niesprawiedliwe. Dopóki będę żyła, będę walczyła o zmianę tego stanu rzeczy. Moim celem jest tłumaczenie młodzieży, że wojna była czymś toczonym codziennie i niemal wszędzie. W każdych warunkach uczestniczyli w niej najmłodsi, czyli harcerze Szarych Szeregów. Należy także odrzucić twierdzenia, że dzieci były wykorzystywane do walki. To nieprawda. Sami rwaliśmy się do tej służby. Ja swoją służbę zaczęłam, gdy w 1939 r. poszłam kopać rowy przeciwlotnicze lub dostarczałam na dworcu papierosy żołnierzom udającym się do swoich jednostek. Miałam 10 lat. Moja przysięga w Szarych Szeregach była dla mnie wielkim przeżyciem, ale gdy chciałam złożyć przysięgę w Armii Krajowej, musiałam dostarczyć dowódcy pisemną zgodę rodziców. Taką zgodę otrzymałam.
PAP: Młodzi ludzie często zastanawiają się, skąd wziął się pomysł na przyjęty przez panią porucznik pseudonim konspiracyjny.
Por. T. Stanek: Jest trochę dziwaczny. Moja ówczesna profesor łaciny Maria Gerałtowska tak mnie nazwała. Dziś być może już tego nie widać, ale wówczas miałam typowo wschodnie cechy urody. Dwa razy byłam w getcie w Kielcach. Za trzecim razem nie pozwolono mi wejść, ponieważ wyglądałam na Cygankę.
PAP: Dlaczego wchodziła pani do getta?
Brałam też udział w dostarczaniu do getta jedzenia, leków i ubrań. Ta pomoc nie wynikała z chęci zysku, mimo że do pewnego momentu Żydzi mieli pieniądze i oferowali środki na zakup tych rzeczy. W pomocy pomagał Polski Czerwony Krzyż i Rada Główna Opiekuńcza, ale także zwyczajne sklepy i apteki. Pomagaliśmy Żydom na taką skalę, na jaką mogliśmy to zrobić.
Por. T. Stanek: To nie były zadania wynikające z rozkazów dowództwa. Moja rodzina miała przed wojną żydowskich przyjaciół. Niesłuszny jest wizerunek Kielc związany z wydarzeniami z 1946 r. Wówczas żyliśmy w wielkiej zgodzie. Naszym znajomym był pan Dutkiewicz, mówiliśmy na niego „nasz krawiec”. Początkowo mógł wychodzić z getta. Powiedział mojej babci, że zabierze mnie do getta, bo „jest młoda, może przeżyje i będzie świadkiem tego, jak wygląda nasze życie”. Razem z nim dwukrotnie znalazłam się w getcie i dwukrotnie mnie z niego wyprowadził.
Brałam też udział w dostarczaniu do getta jedzenia, leków i ubrań. Ta pomoc nie wynikała z chęci zysku, mimo że do pewnego momentu Żydzi mieli pieniądze i oferowali środki na zakup tych rzeczy. W pomocy pomagał Polski Czerwony Krzyż i Rada Główna Opiekuńcza, ale także zwyczajne sklepy i apteki. Pomagaliśmy Żydom na taką skalę, na jaką mogliśmy to zrobić. W Kielcach ta pomoc była nieco łatwiejsza, bo wejście do getta nie było tak trudne jak w Warszawie, ale getto było równie strasznym miejscem.
Pan Dutkiewicz w pewnym momencie przestał się pojawiać w naszym mieszkaniu. Pozostała po nim pamięć i będzie trwać, póki żyję.
PAP: Rozmawiamy chwilę po Narodowym Święcie Niepodległości, zakazanym przez Niemców. Czy Szare Szeregi w Kielcach organizowały podziemne obchody?
Por. T. Stanek: Oczywiście obchodziliśmy to święto. Uplecionymi wieńcami stroiliśmy groby bohaterów. Robiliśmy to w nocy mimo godziny policyjnej. Najczęściej tych zadań podejmowali się najmłodsi, bo było im najłatwiej przemknąć się z domu na cmentarz. Młodzi mniej rzucali się w oczy. Bardziej zagrożona była starsza młodzież, ale nie oznacza to, że młodzi nie ponosili konsekwencji prowadzonej przez siebie walki. Pewnego razu szłam chodnikiem, a naprzeciw mnie maszerowało dwóch niemieckich żandarmów. Rodzice powtarzali mi, że nie wolno im patrzeć w oczy. Ale ja to zrobiłam. Dostałam cios tak mocny, że znalazłam się w rynsztoku. To mogło spotkać każdego, kto nie był Niemcem. Często ten aspekt ówczesnej rzeczywistości nie jest dostatecznie pokazany w podręcznikach do historii. Czasami apeluję do nauczycieli historii, aby częściej o tym mówili. Wiele zależy od szkoły, bo proces przekazywania tej wiedzy w rodzinach nie jest już tak sprawny.
Często rozmawiam z młodzieżą, ale wiem, że nie rozumieją tego, o czym mówię. To, co przeżyło moje pokolenie, jest dla nich zupełnie niemożliwe do zrozumienia i obce. Oni dojdą do tego sami. Mówi się, że młodzież „jest zła”, ale w mojej opinii, gdyby stanęła w obliczu sytuacji krytycznej, takiej jak moje pokolenie, to zachowałaby się bardzo podobnie.
Przez ponad siedem dekad przewinęło się wiele pokoleń wychowanych w komunizmie. Szczególnie wielkie piętno odznaczył okres stalinowski. Również moja rodzina poniosła wielkie straty. W lutym 1945 r., tuż po wkroczeniu do Kielc Armii Czerwonej, jednego dnia sześciu moich krewnych znalazło się w więzieniu, wśród nich moja ciotka, która była w ciąży. Mój dom przez rok był pilnowany przez UB, a co dwa miesiące był nachodzony i przeszukiwany. Być może zbyt rzadko zauważamy, że Niemcy zniszczyli nas fizycznie, często robili to ze strachu, ponieważ bali się tu służyć. Jednak kolejne dekady wyjałowiły nam mózgi. To większa szkoda niż wyniszczenie fizyczne, które można odrobić. Ludzkiej psychiki nie można zmienić tak łatwo.
PAP: To straty do nadrobienia w kolejnych pokoleniach?
Por. T. Stanek: Mam nadzieję, że tak, ale pewnie muszą przeminąć jeszcze dwa pokolenia. Często rozmawiam z młodzieżą, ale wiem, że nie rozumieją tego, o czym mówię. To, co przeżyło moje pokolenie, jest dla nich zupełnie niemożliwe do zrozumienia i obce. Oni dojdą do tego sami. Mówi się, że młodzież „jest zła”, ale w mojej opinii, gdyby stanęła w obliczu sytuacji krytycznej, takiej jak moje pokolenie, to zachowałaby się bardzo podobnie.(PAP)
Rozmawiał: Michał Szukała
Autor: Michał Szukała
szuk / skp /