Zamach na Narutowicza mógł się zakończyć masakrą, ponieważ część kierownictwa PPS planowała krwawy odwet na publicystach i politykach, których uznano za odpowiedzialnych za podgrzewanie atmosfery. Na szczęście plany te pokrzyżował przywódca PPS, Ignacy Daszyński - mówi PAP historyk prof. Krzysztof Kawalec.
Polska Agencja Prasowa: W jakich okolicznościach doszło do zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza?
Prof. Krzysztof Kawalec: Zamach był częścią ogólniejszego kryzysu politycznego, ale i rezultatem okoliczności o cechach swego rodzaju przypadku. Technicznie przeprowadzenie zamachu nie było problemem przede wszystkim z uwagi na łatwiejszy niż dziś dostęp do broni i brak jakichkolwiek procedur chroniących najważniejsze osoby w państwie. Nie istniały instytucje chroniące VIP-ów, co dziś jest normą. Nie zachowywano ostrożności. Ten stan rzeczy miał i przyczyny doktrynalne: uważano, że w wolnej Polsce, inaczej niż np. w carskiej Rosji, władza nie powinna izolować się od obywateli kordonem policji i wojska. W Polsce niepodległej zdarzało się, że ministrowie dojeżdżali do pracy tramwajem. Istotne było także to, że zamachowiec – Eligiusz Niewiadomski - należał do warszawskiej elity. Był znanym historykiem sztuki i miał wolny wstęp na wernisaże i wystawy malarskie. W feralnym dniu nie miał więc trudności, by znaleźć się w Zachęcie i podejść do prezydenta. Jednak kluczowym elementem sytuacji, właściwym tłem zamachu, była - używając współczesnego sformułowania - "wojna polsko-polska"
Prof. Krzysztof Kawalec: Zamach był częścią ogólniejszego kryzysu politycznego, ale i rezultatem okoliczności o cechach swego rodzaju przypadku.
PAP: Na czym polegał ów konflikt?
Prof. Krzysztof Kawalec: Najogólniej wiązał się on z walką o władzę, prowadzoną przez główne obozy polityczne. Czynnikiem, który sytuację zasadniczo komplikował, była niemożność pogodzenia silnego przywództwa Józefa Piłsudskiego z regulacjami prawnymi konstytucji z 1921 r. Jakkolwiek Piłsudski nie miał własnego stronnictwa, mógł liczyć na poparcie lewej strony sceny politycznej. Przeprowadzone jesienią 1922 r. wybory przyniosły jednak sukces nie jego sympatykom, ale koalicji centroprawicowej zorganizowanej wokół Narodowej Demokracji. Nie przypadkiem po wyborach pojawiły się obawy przed możliwością zbrojnego zamachu stanu ze strony Naczelnika Państwa, któremu werdykt wyborczy groził marginalizacją.
Ale i zwycięzcy nie mieli sytuacji komfortowej: uzyskany sukces nie dawał im bowiem większości wystarczającej do samodzielnego utworzenia gabinetu. Powstały jedynie warunki do wypracowania takiej większości w obrębie koalicji szerszej niż blok centroprawicowy.
Układ sił był w sejmie taki, że potencjalnym partnerem bloku była prawica ruchu ludowego (PSL „Piast”). Jej pozyskanie wymagało jednak zręczności i taktu. Problemy pojawiły się już na etapie wyboru marszałków Sejmu i Senatu, które to funkcje koalicjanci podzielili między siebie. O ile jednak prawica zagłosowała w Sejmie na kandydata „Piasta”, to w zamian w Senacie „Piast” wsparł kandydata prawicy jedynie pośrednio – przez uchylenie się od głosu… Był to istotny sygnał ostrzegawczy, który zlekceważono. Kierujący „Piastem” Wincenty Witos, wybitny polityk i mąż stanu, był zwolennikiem aliansu z prawicą, ale nie za cenę zdominowania przez silniejszego partnera. Liczył jednocześnie na wsparcie prawicy przy ewentualnych staraniach o prezydenturę… Tu się jednak zawiódł, gdyż kierownictwo bloku centroprawicowego jeszcze podczas wyborów postawiło na hr.Maurycego Zamoyskiego. Po wyborach, gdy ogłoszono wyniki, nie skorygowało stanowiska.
Był to fatalny błąd. Związano sobie ręce. Kandydat prawicy był osobą, która dobrze zasłużyła się Polsce, wspierając polską akcję na Zachodzie w czasie I wojny światowej. Nie miał on jednak szans na poparcie akurat ze strony posłów chłopskich. Paradoksalnie, mniejszy dystans społeczny dzielił go od postaci tworzących kierownictwo ruchu socjalistycznego (PPS) i nie można wykluczyć, że przy niższym poziomie antagonizmów zdobyłby kilka głosów poparcia z tamtej strony. W kampanii wyborczej do Sejmu do kandydowania na urząd prezydenta namawiać go miał sam Piłsudski, obiecując wsparcie... Po wyborach jednak sytuacja zmieniła się i gdy prawica zgłosiła kandydaturę Zamoyskiego, w trakcie kolejnych (pięciu) tur głosowań w Zgromadzeniu Narodowym okazało się, że może on liczyć wyłącznie na głosy reprezentantów bloku centro-prawicowego. W rezultacie w kolejnych glosowaniach otrzymywał on najwięcej, lecz nie większość głosów – aż do głosowania finalnego, które przegrał. O wyniku zadecydowały głosy PSL „Piast”. Jakkolwiek jej przywódca, Wincenty Witos, oddał swój głos na hr. Zamoyskiego, jego partyjni koledzy wsparli kontrkandydata – związanego z obozem Piłsudskiego ministra spraw zagranicznych prof. Gabriela Narutowicza, i to właśnie on został wybrany prezydentem.
Wbrew obiegowej opinii o wyborze Narutowicza nie zdecydowały mniejszości narodowe. Jakkolwiek ich reprezentanci w kolejnych turach oddawali głosy przeciw kandydatowi prawicy, to decydujące jednak było stanowisko partii chłopskiej, która w finale głosowań wsparła Narutowicza. Prawica poniosła porażkę, prestiżowo dotkliwą, ale nie katastrofalną: konstytucja 1921 r. (marcowa) nie dawała głowie państwa wielkiej władzy. O wiele większą stratą było zantagonizowanie relacji z „Piastem”, stawiające pod znakiem zapytania perspektywę powołania wspólnego gabinetu, a zatem przejęcia władzy.
W obliczu impasu prawica zdecydowała się na swego rodzaju ucieczkę do przodu, próbując – poprzez manifestacje uliczne – skłonić prezydenta-elekta do dymisji, parlament zaś do powtórzenia głosowania. Był to kolejny błąd, o wiele gorszy od poprzedniego. Szanse na wygranie próby sił były niewielkie: postawieni w obliczu „gniewu ludu” politycy mogliby się ugiąć mając w perspektywie wybory, ale nie bezpośrednio po nich! Co chyba ważniejsze, nawet gdyby udało się ich wystraszyć, osiągnięty sukces byłby wyłącznie prestiżowy, wobec niewielkich uprawnień głowy państwa. Natomiast ceną zlekceważenia procedur prawnych było nasilenie się obaw przed prawicą, ograniczające jej i tak niewielkie zdolności koalicyjne. W konfrontacji z Piłsudskim (pamiętajmy, że obawiano się zamachu z jego strony) oczywistym błędem było wyzbycie się atutu legalizmu – wybór Narutowicza był przecież zgodny z prawem; kwestionowanie zaś tego wyboru już nie.
Prof. Krzysztof Kawalec: Wbrew obiegowej opinii o wyborze Narutowicza nie zdecydowały mniejszości narodowe. Jakkolwiek ich reprezentanci w kolejnych turach oddawali głosy przeciw kandydatowi prawicy, to decydujące jednak było stanowisko partii chłopskiej, która w finale głosowań wsparła Narutowicza.
PAP: Co wydarzyło się później?
Prof. Krzysztof Kawalec: Przez pięć dni trwał – kolokwialnie się wyrażając - hejt medialny, a potem zdarzyła się tragedia: do akcji wszedł człowiek niezrównoważony psychicznie.
PAP: Jakie były relacje prezydenta-elekta Narutowicza z najważniejszym w kraju politykiem, marszałkiem Piłsudskim?
Prof. Krzysztof Kawalec: Narutowicz cieszył się szacunkiem Piłsudskiego, ten zaś był dla niego autorytetem. Wiemy o tym z pamiętników Kazimierza Świtalskiego, w części opublikowanej niedawno. Występując z inicjatywą powołania rządu zgody narodowej, prezydent-elekt nie omieszkał wysondować opinii Marszałka – chociaż nie musiał tego robić. Piłsudski nie sprawował już żadnego urzędu, poza oczywiście władzą nad wojskiem... Jakkolwiek wynik wyborów był dla Piłsudskiego ciosem, dostrzegł on szansę wzmocnienia swojej pozycji politycznej za sprawą kryzysu spowodowanego przez prawicę. Natomiast ta ostatnia zmarnowała atuty zyskane dzięki wyborom. Gdyby blokowi centroprawicowemu udało się porozumieć z partią chłopską, zdobyłaby władzę, co w dalszej perspektywie – pod warunkiem opanowania problemów gospodarczych – mogło także oznaczać ustabilizowanie się systemu demokracji parlamentarnej w Polsce. Dla Piłsudskiego byłby to koniec politycznej kariery. Ale podjęta przez prawicę próba posłużenia się demagogią i ekstremizmem przyczyniła się do tego, że sytuacja potoczyła się inaczej. Doszło do najcięższego kryzysu politycznego w historii odrodzonej Polski przed przewrotem majowym.
PAP: Jak polska scena polityczna zareagowała na zamach? Jakie były konsekwencje zamachu na prezydenta Narutowicza?
Prof. Krzysztof Kawalec: Zamach na Narutowicza mógł zakończyć się masakrą, ponieważ część kierownictwa PPS planowała krwawy odwet na publicystach i politykach, których uznano za odpowiedzialnych za podgrzewanie atmosfery. Na liście znalazło się kilkadziesiąt osób. Na szczęście plany te pokrzyżował ówczesny przywódca PPS, Ignacy Daszyński - wykazując, że prawica jest "trupem politycznym" i jeśli dostarczy się jej męczenników odzyska grunt pod nogami. Myślę, że miał wiele racji. Prawica poniosła klęskę wizerunkową, trwałą, której skutki ciągnęły się za nią całe dziesięciolecia.
Prof. Krzysztof Kawalec: Zamach na Narutowicza mógł zakończyć się masakrą, ponieważ część kierownictwa PPS planowała krwawy odwet na publicystach i politykach, których uznano za odpowiedzialnych za podgrzewanie atmosfery.
Gdy idzie o związek pomiędzy trwającą pięć dni kampanią nienawiści a zamachem dokonanym przez Niewiadomskiego, to można uznać go za prawdopodobny. Jakkolwiek Niewiadomski był człowiekiem znakomicie wykształconym, znającym świat – a tacy zwykle nie ulegają mediom - to równocześnie był on „artystą” a nie politykiem. Nie odbierał on wydarzeń w racjonalnych kategoriach – ważniejsze były dlań symbole, obrazy. Planował zamordowanie Piłsudskiego, ale zmienił decyzję, gdy symbolem „poniżenia Polski” stał się Narutowicz…
Historycy są zgodni co do tego, że zamach był rezultatem indywidualnej decyzji, a nie zbrodniczego spisku. Jego skutki były katastrofalne nie tylko dla prawicy, ale także dla systemu rządów opartych na głosowaniach i wolnej grze sił. Przesadą jest uznanie, że jednym z owych skutków był przewrót majowy Józefa Piłsudskiego, faktem jest natomiast, że przywoływano reminiscencje roku 1922 jako uzasadnienie tezy, że Polacy jakoby nie potrafią sami się rządzić. Tak daleko idące, destrukcyjne wnioski nie są jednak uzasadnione w kontekście tego, co się stało. Zbrodni nikt nie planował ani nie chciał – stało się tylko tak, że źle policzono siły i próbowano nacisku w sytuacji w której potrzebny był raczej solidny namysł. W rezultacie wydarzenia wymknęły się spod kontroli. Takie sytuacje się – niestety - zdarzają i zdarzać będą, gdyż polityka to nie tylko racjonalne kalkulacje, ale i emocje. Warto zatem zachowywać w pamięci incydent sprzed 100 lat.(PAP)
Rozmawiał Maciej Replewicz
mr/ aszw/