Strzelali z biodra niczym najlepsi rewolwerowcy, znali jujitsu, umieli zabijać po cichu, kłamali na zawołanie. W ostateczności bez wahania łykali cyjanek. Do kraju przybywali w ciemności, mówili o sobie, że w nocy potrafią się rozpłynąć. Churchill nakazał im podpalić Europę. W sumie do kraju trafiło ich 316. 75 lat temu, dzień po dokonaniu ostatnich skoków, oficjalnie została zakończona operacja zrzucania do kraju Cichociemnych.
Była ciemna noc drugiego dnia świąt, gdy w okolicach Szczawa, między Beskidem Sądeckim i Gorcami, wylądowało sześciu mężczyzn. Miejsce lądowania nie było przypadkowe, w pobliżu znajdowała się kwatera I Pułku Strzelców Podhalańskich, jednego z najprężniejszych oddziałów AK w kraju. Spadochroniarze byli głównie oficerami łączności, a ich zadaniem było przygotowanie konspiracji po wkroczeniu Sowietów. Lądowanie było ostatnim akordem trwającej ponad trzy lata akcji przerzucania świetnie wyszkolonych żołnierzy na okupowany teren.
Początki – planowanie
Pierwotny plan powołania elitarnej dywersyjnej jednostki komandosów powstał już w ostatnich miesiącach 1939 r. we Francji. Zaangażowało się w niego dwóch oficerów: kpt. Maciej Kalenkiewicz i kpt. inżynier Jan Górski, wykładowcy kursów saperskich w Wersalu. Początkowo wojskowe władze do idei były nastawiano sceptycznie. Przełom nastąpił po klęsce Francji i przeniesieniu Sztabu Naczelnego Wodza do Londynu. W lipcu 1940 r. Anglicy powołali Special Operations Executive, czyli Kierownictwo Zadań Specjalnych, którego zadaniem było wspieranie ruchu oporu w państwach okupowanych przez Niemców. Niezrównany w rzucaniu mocnych haseł premier Winston Churchill rzucił do pierwszego szefa SOE: „Podpali pan Europę”.
W polskiej części projektu równie ważne było wyszkolenie, jak przerzut specjalistów na okupowane tereny. Plan miały służyć nie tylko wspieraniu specjalistami konspiracji, ale też zakładał użycie wojsk powietrznodesantowych w przyszłym powstaniu powszechnym.
Rekrutacja, czyli trzy minuty na podjęcie decyzji
Rekrutacja do Cichociemnych ruszyła z kopyta. Początkowo opierano się na zgłaszających się ochotnikach, ale później zmieniono zasady. Propozycja była kierowana do starannie wyselekcjonowanych żołnierzy. Stosowano bardzo surowe kryteria dotyczące przygotowania fizycznego i psychicznego, aż do oceny cech moralnych. „Rekrutacja była tajna. Oficjalnie dostałem wezwanie na kurs administracji wojskowej. Płk Stefan Mayer, z którym się spotkałem, zapytał, czy chciałbym służyć w kraju. Dał mi trzy minuty na zastanowienie. Nawet tego nie potrzebowałem. Byłem zachwycony tą propozycją” – wspomina gen. Stefan Bałuk „Starba”.
Wśród werbowanych byli żołnierze różnych rodzajów broni, od saperów, przez łącznościowców, lotników aż do ułanów. Oficjalnie byli oni kierowani na Oficerski Kurs Doskonalący Administracji Wojskowej, wszyscy byli zobowiązani do zachowania tajemnicy. Nie zawsze się to udawało. Koledzy niemal rzucili się na nas z pytaniami [...] A my zobowiązani tajemnicą odpowiadaliśmy twardo, że mamy zakaz mówienia czegokolwiek o kursie i sprawach z nim związanych. Na drugi dzień przyszedł do mnie por. Józef Wija [...] Zaczął mnie męczyć pytaniami. Odpowiedziałem mu, że przecież dobrze wie, że mamy siedzieć cicho [...] On, złośliwie, rysując palcem kółko na czole, powiedział: „Ty ciemniaku, nawet mnie nie ufasz? Taki jesteś cicho-ciemniak!”.
Do szkolenia zwerbowano lub zgłosiło się w sumie 2413 kandydatów, w wieku od 19 do 54 lat. Wśród nich był jeden generał, ponad 1500 oficerów i podoficerów, a także 15 kobiet i 28 cywili.
Szkolenia, czyli „szukasz śmierci – wstąp na chwilę”
„Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Largo i pokazano 4,5-metrową ścianę, przez którą miałem skakać, powiedziałem, że w życiu jej nie przeskoczę. Skakałem potem wiele razy” – opowiadał Stefan Bałuk.
Szkolenie było mordercze, ale przyszłe zadania miały być jeszcze trudniejsze. Nieprzypadkowo nad bramą ośrodka wisiał napis: „Szukasz śmierci, wstąp na chwilę”. W trakcie początkowej rozmowy kandydatom przedstawiano niebezpieczeństwa, w tym statystykę, według której skoczek od dnia zrzutu do kraju żył średnio nie dłużej niż sześć miesięcy. Większości ochotników to nie odstraszyło, za to wykruszyły ich trudy szkolenia – z prawie 2,5 tys. kandydatów kursy ukończyło zaledwie 605 osób. Z nich 316 wyruszyło do kraju.
Pierwszy kurs spadochronowy ruszył w październiku 1940 r. W różnych ośrodkach Cichociemni przechodzili też szkolenia według wzorców wypracowanych dla brytyjskich komandosów. Trening trwał od kilku miesięcy do roku. Kandydaci na Cichociemnych zaczynali od zaprawy fizycznej, strzeleckiej i dywersyjno-minerskiej. Uczono posługiwania się bronią jak strzelanie z biodra czy podrzutu, walki wręcz, odbierania broni, jujitsu czy terenoznawstwa. Dodatkowym efektem była wstępna selekcja – wielu nie wytrzymywało ciężkich treningów, szanse innych przekreślały kontuzje i urazy.
Ci, którzy przebrnęli pierwsze sito selekcji, kierowani byli na kurs spadochronowy. Kurs był tak intensywny, że uczestnicy pod koniec robili wszystko instynktownie, zwłaszcza jeśli chodzi o komendy związane ze skokiem. Jak żartobliwie wspominał ppor. Leszek Starzyński, automatyzm doszedł do tego stopnia, że gdy jeden z kursantów krzyknął przez sen: „action station”, drugi odpowiadał: „go”, a trzeci spadał z pryczy. Po treningu przychodził czas na pierwsze skoki. Początkowo było to pięć skoków, w tym jeden nocny, później pięć skoków dziennych z samolotu, dwa z balonu i jeden nocny.
Następnie kursantów wysyłano na szkolenia walki w konspiracji. Uczyli się dowodzenia zespołami dywersyjno-sabotażowymi, zakładania min pułapek, włamywania się do budynków, otwierania zamków, cichego zabijania, fałszowania dokumentów czy umiejętności kłamania.
Kursanci mieli sporo zajęć praktycznych. Nieuzbrojonymi ładunkami zaminowywali mosty, zbierali w fabrykach poufne informacje, czy przeprowadzali ataki na stacje kolejowe, a nawet na lotnisko rezerwowe RAF. Przeciwnikami byli policjanci, których czasem nie uprzedzano o akcji. Kursanci nie mogli też zdradzić prawdziwego celu działania, to skutkowało usunięciem z kursu.
Ostatnim etapem był tzw. kurs odprawowy, czyli przystosowanie skoczków do warunków okupacji. Zajęcia często prowadzili kurierzy z kraju. Wśród nich Elżbieta Zawacka „Zo”, jedyna kobieta, która została Cichociemną.
Cichociemna kobieta
„Zo” była niezastąpiona jako kurier, jak sama mówiła po setnym przekroczeniu granicy III Rzeszy, przestała liczyć swoje podróże. Przewoziła meldunki, rozkazy, ale też pieniądze na działalność konspiracji. Wcielała się w postacie Niemek, Angielek czy Francuzek. Jej trasy prowadziły po całej Europie. Gdy trzeba było zmylić śledzących ją Niemców, potrafiła nawet wyskoczyć z jadącego pociągu.
„Nawet w konspiracji, gdzie panuje anonimowość, +Zo+ stała się postacią legendarną [...] Średniego wzrostu, blondynka o niebieskich oczach miała w sobie coś męskiego. Była surowa, poważna, trochę szorstka i bardzo rzeczowa” – pisał o niej Kurier z Warszawy Jan Nowak Jeziorański.
Jako jedyna kobieta została zakwalifikowana do Cichociemnych. Do Polski została zrzucona w nocy z 9 na 10 września 1943 r. w okolicy Grodziska Mazowieckiego. „Jest cudownie, ale wcale nie ja się zbliżam do ziemi, ale ziemia zbliża się do mnie” – wspominała Zo. „Wylądowałam pierwsza. W każdym razie znaleźli nas. Ja krzyczę hasło Janka. Oni mnie przyjmują i jak zwykle chcą wziąć w ramiona i ... odskakują: kobieta!”.
Wielki skok, czyli jak przeżyć po wylądowaniu
Chociaż „Zo” świetnie znała sytuację w okupowanej Polsce, to i tak – podobnie jak wszyscy inni Cichociemni – musiała przejść kwarantannę. Skoczkami zajmowały się „ciotki AK”, czyli opiekunki, które wprowadzały ich w realia życia w kraju.
Już przed startem Cichociemni przechodzili szkolenie na temat warunków życia codziennego w okupowanej Polsce. Tuż przed wylotem byli też dodatkowo sprawdzani. Wycinano im metki z ubrań, by nie zdradziły ich napisy „made in England”, musieli wyrzucić wszystko z kieszeni łącznie z papierosami. Ubrania były specjalnie niszczone, by nie rzucały się w oczy. Przed wejściem do samolotu, byli jeszcze rewidowani. Każdy tego typu szczegół mógł spowodować wpadkę. Zwykle przewozili także pasy ze złotem i z pieniędzmi dla konspiracji. Na własne życzenie zaopatrywani byli też w kapsułkę z cyjankiem, która w wielu przypadkach okazała się niestety potrzebna.
Pierwsza operacja nosiła kryptonim Adolphus. Trzech Cichociemnych miało wylądować koło Włoszczowej, gdzie czekali na nich partyzanci, ale z powodu pomyłki nawigacyjnej zostali zrzuceni 130 km od planowanego miejsca, co gorsza na terenie włączonym do Rzeszy. Całej trójce udało się jednak dotrzeć do Warszawy, choć jeden z nich złamał przy lądowaniu kość stopy, a innego aresztowali Niemcy, którzy uznali go jednak za przemytnika. Po pierwszej próbie loty uznano za zbyt niebezpieczne i zawieszono je na dziewięć miesięcy.
Dzikimi zrzutami poza wyznaczonymi miejscami kończyło się wiele z pierwszych lotów. Niektóre z pomyłek kończyły się tragicznie. W grudniu 1941 r. pilot zrzucił sześciu Cichociemnych 22 km od miejsca przeznaczenia w granicach III Rzeczy. Wiatr zniósł skoczków na las i zawiśli na drzewach. Wszyscy zostali wytropieni przez Niemców. Czterech zostało zatrzymanych przez straż graniczną. Gdy jeden z Niemców podszedł do Wani, by go zrewidować, natychmiast otrzymał cios w szyję, pozostali skoczkowie zareagowali błyskawicznie i po chwili wszyscy Niemcy nie żyli. A czwórka dotarła do Warszawy. Pozostali dwaj zginęli w obławie.
Z czasem jednak procedury zostały dopracowane i straty w ludziach oraz sprzęcie były coraz mniejsze. Samoloty startowały najpierw z Anglii, a potem z Włoch. Lot trwał od 11 do 14 godzin, latano jedynie nocami i przy świetle księżyca, bo piloci musieli nawigować wyłącznie wzrokowo. Nigdy w lecie, bo noc była zbyt krótka.
W gościnie „u ciotek”
Dotarcie do miejsca przeznaczenia tylko kończyło etap podróży, nie zmniejszało jednak niebezpieczeństwa. Przede wszystkim dekonspiracji. Większość Cichociemnych nie doświadczyło życia pod okupacją i nowych reguł życia. Dlatego pierwsze tygodnie spędzali u +ciotek+.
„Jestem ciocia Antosia” – w ten sposób przedstawiała się jedna z nich. Korpulentna, w wieku w sam raz na ciotkę”. Lubiła słuchać +nieprzyzwoitych+ kawałów, pić mocną kawę i nawet w najgorszych opresjach nie traciła pogody ducha” – opisywał ją jeden z podopiecznych. „Ciotki” przekazywały im wiedzę praktyczną, ale przede wszystkim chodziły na ... spacery. Czułem się nieswojo, gdy mijaliśmy i prawie ocieraliśmy się o esesmanów z +rozpylaczami+. Wtedy […] mocniej z kolei przyciskała moją rękę do siebie, a jej łagodny uśmiech przywracał mi całkowicie spokój” – opowiadał o Antosi inny z Cichociemnych. O wpadkę było łatwo, niektórym zdarzało się odruchowo użyć angielskich słów, takich jak „sorry” czy „thank you”. Ktoś inny z kolei wyciągnął w tramwaju bilet londyńskiego metra.
Po kilku tygodniach Cichociemni byli już gotowi do wyjścia na ulice i realizacji powierzonych im zadań. A te były przeróżne. Od dywersji, przez fałszowanie dokumentów, walki partyzanckie, do działalności radiotelegraficznej. Często pełnili rolę dowódców w Komendzie Głównej czy poszczególnych okręgów. Leopold Okulicki został nawet Komendantem Głównym AK.
Przeprowadzili również wiele spektakularnych akcji, z których być może najgłośniejszą było uwolnienie aresztowanych Cichociemnych przez ich kolegów pod dowództwem Jana Piwnika „Ponurego” z więzienia w Pińsku.
W sumie do Polski podczas 82 przelotów zrzucono 316 Cichociemnych. W czasie wojny zginęło ich 103, w tym dziewięciu podczas lotu lub skoku, 84 w walkach lub zamordowanych przez gestapo, a dziesięciu zażyło truciznę po aresztowaniu. 94 aresztowali Sowieci. Sądy komunistyczne PRL po wojnie skazały dziewięciu Cichociemnych na karę śmierci. Wyroki wykonano. Tak w sposób dosłowny i tragiczny wypełniło się motto Cichociemnych: „Wywalcz jej wolność, albo zgiń”.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP