Tajna broń, pozyskanie grupy ludzi gotowych do najbardziej niebezpiecznych zadań, a może zasłona dymna i działania dezinformacyjne w szeregach przyszłego wroga? Projekt organizacji oddziałów samobójców, w przededniu II wojny światowej, do dziś kryje za sobą wiele znaków zapytania. Ale bezsporny jest entuzjazm społeczny w odpowiedzi na apel. Gotowość do oddania życia dla ojczyzny jako żywa torpeda zgłosiło aż ok. 5 tys. osób.
Zgadzam się jako „żywa torpeda”. Mam prawo ofiarować swoje życie ojczyźnie, a odwagę będę miała […] Jestem kobietą i po 40-tce na wojnę pójść nie mogę. Zgłaszam się jako żywa torpeda. Będzie to jeszcze jedna wskazówka dla synów, jakie są ich obowiązki” – napisała Maria Ordężyna w liście do marszałka Rydza-Śmigłego. Takich listów wysłanych na przełomie wiosny i lata 1939 r. do gazet, wojska, innych instytucji czy dostojników państwowych było kilka tysięcy, w tym prawie od 200 było napisane przez kobiety. Gotowość do misji samobójczej deklarowali pracownicy umysłowi, robotnicy, rolnicy, renciści czy emeryci. Ludzie starzy, ale też niepełnoletni (którzy dołączali zgodę rodziców), także przedstawiciele mniejszości narodowych – ukraińskiej, żydowskiej, a nawet niemieckiej.
Wydaje się, że lawina ruszyła dość przypadkowo. 6 maja 1939 r. „Ilustrowany Kurier Codzienny” opublikował list trzech warszawiaków: „Proszę zamieścić nasz list otwarty w Swojem piśmie, ponieważ chcemy dać swoją odpowiedź Hitlerowi na jego żądania. Otóż ja i moi dwaj szwagrowie, wzywamy wszystkich Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę, jednak nie w szeregach armii razem ze wszystkimi, lecz charakterze żywych torped z łodzi podwodnych, żywych torped z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych”.
Niezwykle ważny był kontekst sytuacji – artykuł awizowany na pierwszej stronie gazety ukazał się dzień po słynnym wystąpieniu ministra spraw zagranicznych Becka, w którym odrzucił wcześniejsze ultimatum Hitlera. Nastrój był więc podniosły.
„Czytaliśmy kiedyś w gazetach o istnieniu w armii japońskiej takich ochotników. Kiedy wysłuchaliśmy przez radio mowy Hitlera, kiedy nazajutrz przeczytaliśmy ją po polsku w dziennikach, zrodził się nasz plan... Myślimy, że znajdzie się w Polsce takich jak my, ochotników, kiedy zajdzie potrzeba czynu” – tłumaczył dziennikarzom „Kuriera” Edward Lutostański. To on wraz z bratem i szwagrem był autorem listu.
Inspiracje, wzory i nawiązania
Inspiracją dla trójki młodych ludzi były doniesienia prasowe z wojny chińsko-japońskiej. Podczas walk o Szanghaj trzech Japończyków w samobójczym ataku przy użyciu ręcznej torpedy Bangalore zniszczyło chińskie umocnienie, zabijając 34 obrońców.
Idea żywych torped nie była niczym bardzo odkrywczym. Nad zastosowaniem tego typu broni pracowano w wielu krajach. Największe sukcesy mieli na tym polu Włosi. Podczas I wojny światowej wykorzystywali torpedy typu Mignatta (Pijawka). Pojazd zbliżał się do wrogiego okrętu, a jego sternik uzbrajał torpedę i starał się ewakuować. W ten sposób 1 listopada 1914 r. został zatopiony austriacki pancernik „Viribus Unitis” w bazie Pula na Chorwacji. W latach trzydziestych Włosi mieli już nową konstrukcję Maiale, której używali podczas II wojny. Nurkowie zwykle przeżywali, w kolejnych latach wojny jednostkę przekształcono w oddział komandosów.
Pod koniec wojny włoskim tropem poszli Niemcy. Bezpiecznego urządzenia jednak nie udało im się skonstruować. Atak konstrukcją o nazwie Neger kończył się śmiercią 9 na 10 niemieckich nurków. Największym sukcesem było zatopienie niszczyciela „USS Underhill”.
Najbardziej spektakularnym i najsławniejszym w historii przypadkiem wykorzystania tego typu broni w połączeniu z samobójczymi atakami był japoński Boski Wiatr (Kami Kaze), który w 1944 r. spadł na amerykańskie okręty. Nazwa odnosiła się do tajfunów, które w XIII w. dwukrotnie zniszczyły floty mongolskie, atakujące Japonię. Japończycy uznali je za dowód opieki bogów.
Nowej broni Japończycy użyli podczas bitwy o Filipiny. Pierwszy atak odbył się 25 października. Wtedy grupa 9 samolotów Zero zaatakowały amerykańskie lotniskowce. Zatopiły jeden lotniskowiec, a trzy inne mocno uszkodziły. Amerykańskie straty do końca wojny szacuje się na 56 zniszczonych i 273 uszkodzone okręty. W atakach życie straciło prawie 4 tys. japońskich pilotów.
Japończycy atakowali także spod wody. Choć do końca wojny zbudowano aż 419 jednostek, to żywe torpedy zatopiły zaledwie 2 statki.
Przygotowania ruszyły?
Choć akcję oficjalnie rozpoczął „Ilustrowany Kurier Codzienny”, a potem włączyły się do niej inne dzienniki z całego kraju, a także radio, to na pewno nie można jej nazwać wyłącznie inicjatywą medialną. Wszystko wskazuje na to, że w Polsce ruszyły przygotowania do organizacji tego typu oddziałów.
„Dostałem zawiadomienie adresowane na adres mojego ojca. [...] Później dostałem drugie zawiadomienie ze sztabu Marynarki Wojennej w Gdyni. Było nas tam dużo. Wyczytano 83 osoby. Mieliśmy zostać na sali. Major w mundurze wojsk lądowych wyświetlił nam film o akcji żywych torped, komentując go. [...] Major podkreślił, że te torpedy są wytworem wyłącznie polskiej produkcji i że dalsze torpedy są produkowane” – opowiadał w programie telewizyjnym w 1979 r. jeden z ochotników, Marian Kamiński.
Według 16-letniego wówczas ochotnika torpeda miała mieć 3 m długości, 3,5 m szerokości wraz z lotkami, ważyć 420 kg i zawierać ładunek o ciężarze 200 kg. Konstrukcja przypominałaby włoską torpedę samobieżną „Maiale. Komandos wchodził do środka. Po lewej stronie znajdował się pulpit z dwoma przyciskami [...]. Z prawej strony miały być dwa drążki sterowe – relacjonował Kamiński.
Inny świadek Jan Szumiata twierdził, że otrzymał instrukcje zawierające dane o torpedzie. Miała ona przypominać kajak z zamykanym włazem i oszklonym dziobem. „Oficer opowiadał też o samej torpedzie, jej budowie, uprzedzając jednocześnie, że jak ktoś raz do niej wejdzie, to dla niego odwrotu już nie ma [...]. Tylko nie chcieli nam jej pokazać” – wspominał.
Kolejny z listy straceńców wspominał po latach, że dwóch oficerów przekazało mu informacje o broni. Miała to być duża torpeda podwieszona pod niewielką łodzią ze stanowiskiem sternika.
„W mojej dyspozycji znajdują się jeszcze dwa inne opisy, przy czym nie natrafiłem dotąd na chociażby dwie relacje dotyczące identyczności konstrukcji. Charakterystyczne też, że nikt nie wiedział samego sprzętu, a tylko jego wizerunki w formie rysunków, planów, modeli i na wspomnianym filmie. Nie są to więcej pewne dowody na istnienie pojazdów dla ochotników, ale – z kolei – tak liczne ich przedstawienia nie są zapewne wymysłami” – napisał w swoje książce „Samotni wojownicy” Waldemar Benedyczak.
Zaciągu do oddziału straceńców dokonała Marynarka Wojenna. Zgłoszenia ochotników były rejestrowane i poświadczane w Sztabie Kierownictwa Marynarki Wojennej. To jedynym wówczas przypadek na świecie, w którym siły zbrojne publicznie przyjmowały cywilów, i to bez względu na wiek i płeć do oddziałów samobójczych. Na pierwszym spotkaniu w Gdyni pojawiło się 83 ochotników. Według relacji poinformowano na nim, że trwają prace nad 16 prototypami torped.
„Po zakończonej projekcji oficer przyszedł z książką i wyczytywał kandydatów. Podpisaliśmy oświadczenie o zachowaniu tajemnicy państwowej. Potem dostaliśmy list do kasy. Każdy kandydat dostawał zwrot kosztów podróży, było to 16 zł. Oświadczono nam, że wszyscy uczestnicy będą powiadomieni o dwutygodniowym szkoleniu [...] Ja dostałem takie powiadomienie na 12 października” – wspominał Kamiński.
Gdyńskie spotkanie to nie jedyny dowód zainteresowania polskiej armii ideą. „Już w 1937 r. złożyłem odpowiednią ofertę władzom wojskowym” – napisał w otwartym liście do „Kuriera” mat reż. Stanisław Chojecki. Władze wysłały pismo informujące o przyjęciu zgłoszenia.
Nie tylko misje samobójcze
W czerwcu 1939 r. w wojsku został stworzony specjalny referat do spraw „żywych torped”. Jego zadaniem było przeszkolenie ochotników do wykonywania szczególnie niebezpiecznych zadań bojowych w czasie wojny. Tworzenie oddziałów w ramach piechoty i lotnictwa rozpoczęło się pod koniec tego miesiąca. 15 sierpnia w Poznaniu rozpoczął się przyspieszony kurs dla ochotników do żywych torped na pilotów szybowców i skoczków spadochronowych.
Te działania odsłaniają drugi pomysł na wykorzystanie społecznego patriotycznego zapału. Stworzenia szwadronów śmierci – ludzi gotowych na wszystko, wypełniających najtrudniejsze misje. Istnieją nawet dowody na istnienie takich oddziałów, których próbowano użyć lub użyto w kampanii wrześniowej. Na szkolenia w celu udziału w niebezpiecznych zadaniach bojowych Wojska Polskiego zostało skierowanych ponad 300 osób.
W pierwszych dniach września ochotnicy do żywych torped z list marynarki wojennej mieli doprowadzić do zniszczenia mostu pontonowego na Wiśle w okolicach Chełmna. Straceńcy mieli podpłynąć pod most na drewnianych pływakach z ładunkami wybuchowymi. Koncepcji nie zrealizowano z powodu braku przeszkolonych ochotników, a także szybkiego odwrotu polskiej armii.
Żywe torpedy zostały wykorzystane w boju podczas obrony Warszawy. Ich zadaniem było likwidacja gniazd karabinów maszynowych. Ochotnicy, a było ich ok. 1000, przenosili ładunki wybuchowe pod stanowiska ogniowe Niemców, na warszawskim Czerniakowie.
Bardzo prawdopodobne jest, że ochotnicy to szwadronów śmierci byli wykorzystywani do walki podziemnej podczas okupacji. Wiele żywych torped walczyło w oddziałach AK, zachowały się też relacje uruchamiania ludzi z list. Jednym z nich był Eugeniusz Bugajski, który tak wspominał to po latach: „Hasłem dla mnie było słowo `Świt`, a odzew miał być `Niemen`. Krótko przed wybuchem wojny zostałem zmobilizowany. [...] Dopiero po wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim, w październiku 1941 r. zgłosił się do mnie młody człowiek i podał mi wymienione hasło. Wyjaśnił mi przy tym, że rodzaj walki do jakiej byliśmy zgłaszani – już jest nieaktualny. Teraz musimy walczyć z Niemcami z podziemia”.
O potencjalnym zagrożeniu ze strony żywych torped przekonani byli też okupanci. Zachowała się odręczna notatka niemieckiego oficera, opisująca teczkę z 850 zgłoszeniami do żywych torped. Sprawą zajmowała się najpierw Abwehra, a potem gestapo. Znane są przypadku aresztowań takich osób.
To być może najgorszy efekt wzbudzającej ogromny rozgłos akcji zbierania kandydatów na żywe torpedy. Ogłaszane publicznie listy – choćby przez ówczesną prasę – były w kolejnych latach doskonałym źródłem informacji dla okupacyjnych organów ścigania. Nie ma co prawda oficjalnych informacji, jak poważnie oceniały one potencjalne zagrożenie ze strony żywych torped. Ale na pewno masowość akcji i gotowość do największego poświęcenia musiała na Niemcach wywrzeć ogromne wrażenie. Stąd prawdopodobnie kolejna teza historyków, uznających sprawę żywych torped wyłącznie za akcję wywiadu, mającą za zadanie dezinformacje niemieckich służb.
Na podstawie informacji i dowodów trudno do końca stwierdzić, co było celem akcji, a tym bardziej jak i do czego chciały ją wykorzystać władze polskie. Nie podlega natomiast dyskusji entuzjazm społeczny, jaki wywołała. I bez wątpienia jest świetnym przyczynkiem do rozmów na temat społecznych nastrojów w Polsce tuż przed wybuchem II wojny światowej. Nastrojów, które później w czasie okupacji pozwoliły stworzyć w naszym kraju największą podziemną armię świata.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP