Celina do Zygmunta, 24 kwietnia 1953 roku: „Przerwałam ten list, bo poszłam na obiad, zaszłam na Planty i oczarowała mnie cudowna, jasna zieleń drzew, trawników i krzewów. Mimo zimna kwitną już czereśnie i śliwy. Widziałam też kobiety z bukietami czeremchy. A niedługo Jego imieniny – oby wszystko czego pragnie się spełniło! Cały dzień ten będę przy nim myślami i modlitwą. Może Bóg da, że go jeszcze w tym życiu zobaczę – że dożyję tego szczęścia”. Imieniny Zygmunta przypadają 2 maja…
Wulkan rododendronów
Najbardziej pragnął Zygmunt Nowakowski na pewno powrotu. Ale z tarczą, nie na niej. Utyskuje 12 lutego 1954 roku: „Zima skończyła się nagle i w ciągu jednego dnia przyszło coś w rodzaju wiosny, ale wiosny angielskiej. Zatem deszcze, mgły itd. Ta nagła zmiana rozłożyła mnie do tego stopnia, że nie mogę zabrać się do żadnej roboty. Dziwny klimat! Jednego dnia zamarzają wszystkie rury, następnego dnia w pokoju duszno i gorąco. Śpię przy otwartym oknie. Na ulicy jest słońce, przesiane przez mgłę, smutne, mdłe”. Ciągnie 25 lutego: „Mieliśmy już kilka dni wiosennych, oczywiście, w stylu angielskim, a dzisiaj wichura i deszcz”. W końcu 22 marca: „Wiosna u nas, i to wiosna, jak się zdaje, prawdziwa”.
„Potem nadchodziło lato, gorące i straszne dla tych, co nie mogli wyjechać…” – sarkał już w 1932 roku. Czy zapomniał o krakowskiej spiekocie? Psioczy 16 lipca 1955 roku: „Upały w Londynie potworne. Chodzę w hiszpańskim, płóciennym ubraniu, bez krawatki, w sandałach, ale i tak znoszę ten upał kiepsko, bo tutaj w Anglii, nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego gorąca”. Ale i Róża Celina Otowska przeżywa męki, gdy „upały męczą w dusznym pokoju, bez powietrza, wśród zaduchu książek”. Pracuje od rana do szóstej wieczorem z przerwą na obiad (31 lipca 1952). Po roku, 5 lipca, i ona narzeka: „Upały niesamowite. Prawie nie wychodzę z domu […] – a w mieszkaniu tak duszno, że oddychać trudno”.
Wita Zygmunt 10 października 1951 roku nową porę roku: „Jesień prześliczna, ale jej piękno i piękno parków londyńskich drażnią mnie, jak zawsze. Dalie są wręcz niebywałe, takie, jakich nigdzie poza Anglią nie widziałem”. Nie Etnie się przygląda, a rododendrony to „małe wulkany, tryskające barwą”. Nieodmiennie nadchodzi zima, 16 lutego 1951 roku w mieszkaniu odmrozi sobie w domu palce stopy: „W klasycznym kraju węgla!”. Pociesza Celina 24 kwietnia 1953: „Tutaj […] także brak opału – wyglądamy więc tego ciepła i tej prawdziwej wiosny”; „wszyscy […] tacy słabi, grypy, kaszle i zaziębienia męczą wszystkich”. Pogoda i zdrowie – dwa bezpieczne tematy, wałkowane obok paczek w listach podległych cenzurze.
Żali się Zygmunt 20 lutego 1952 roku: „Odezwały się odmrożenia rąk i nóg, jeszcze stare, węgierskie” (efekt nielegalnego przekraczania granicy, po ucieczce z Lwowa, kiedy to osadzony został na chwilę przez honwedów w areszcie). Rok później, 18 grudnia: „Zima u nas taka, jakiej nie pamiętam. Gazety piszą, że jest cieplej niż w czerwcu podczas koronacji królowej”. Celina podchwyci spod Wawelu oziębły nastrój: „Klimat tego uroczego i kochanego miasta jest, trzeba przyznać – okropny, jakby konkurowało w tych niemiłych zawodach z obrzydliwym Londynem” (20 lutego 1953).
Mrozy w kraju węgla
Ten da w kość najbardziej zimą 1954 roku i to ona znajdzie pełniejsze odzwierciedlenie w twórczości pisarza. Zarówno epistolograficznej, jak felietonowej. Estakada zrzędzeń startuje 8 stycznia: „W mieszkaniu moim jest paskudnie zimno, na przekór kaloryferom, które są zawsze co najwyżej letnie. Niby to pali się piecyk elektryczny, ale i tak w mieszkaniu […] od dwóch dni, jest syberyjskie zimno. Siedzę w płaszczu, który kupiłem na rok czy na dwa lata przed wojną w Polsce. Okropny już dziad, ale na takie dni, jak np. dzisiejszy, spełnia swoją rolę”.
Kwęka: „Moi gospodarze [Wanda i Karol Poznańscy – P.Ch.], a szczególnie gospodyni, jest zupełnie obojętnie usposobiona, gdy mówię o tych rzeczach, a zimno w zupełności mnie rozkleja i kładzie na cztery łopatki. Zresztą jest to zimno angielskie, więc niewielkie, ale okropnie dokuczliwe w mieszkaniu o pojedynczych oknach, które zresztą uszczelniłem we własnym zarządzie”. Dubluje sezonowy lament: „Kraj węgla, a tak tu wszędzie zimno! Człowiekowi nie chce się wyjść z łóżka, nie chce się pracować, nie chce się żyć. Najgorsze to ręce! Odmrożone, czerwone i niedołężne. No, ale nie mam prawa skarżyć się, bo jeszcze przecież pracuję i zarabiam jako tako”.
Stęka 23 stycznia: „Zimno psie, zwłaszcza w mieszkaniu. Niby to kaloryfery są, ale jeśli się w nich nie pali, albo też pali mało i w najbardziej niewłaściwych porach, mała stąd korzyść”. Pęka 6 lutego: „W Londynie mróz londyński, tzn. na Celsjusza wypadnie chyba nie więcej, niż trzy–cztery stopnie. Ale w moim mieszkaniu wszystkie rury zamarzły od dwóch tygodni, a przed kilku dniami jedna pękła i trzeba było dzwonić po straż pożarną. Skończyło się na strachu. Ale o tym, żeby się porządnie umyć, nawet nie marzyłem. Dzisiaj, cudem jakimś, odmarzła rura w łazience i wykąpałem się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów”.
Mityguje się: „No, ale te moje kłopoty są niczym w porównaniu z tym, co inni znoszą i co jeszcze, jak obawiam się, znosić będą”. Cóż za „understatement”, za niedomówienie! Wreszcie 25 lutego obwieści: „Ciężka zima skończyła się”. Poniekąd dalej się tłumaczy: „Kupiłem sobie piecyk naftowy, który mi ratował tycie podczas «mrozów» londyńskich, które zresztą, wedle kontynentalnych termometrów, nie liczą się wcale […], ale przy tutejszych oknach i drzwiach to Syberia prawdziwa”. Zamknie jęki 22 marca pochwałą Beatrycze – „inaczej nie mógłbym żyć w mej lodówce”. Jakiej Beatrycze?
Stalaktyty rur
Wtóruje Celina solidarnie 6 stycznia, że na Sławkowskiej „wiatry wywiewają skąpe opalanie”. W poczcie z 20 maja snuje mroźny wątek: „Przeczytałam listy Pana Wańdzi i śmiałyśmy się obydwie, bo i Pan przeżywał te same niedole zimowe, co my. – I u nas pękła rura w łazience, ale już będzie nie do użytku ta ubikacja – bo za wielki koszt naprawy. Klozet całą zimę bez wody – przed dwoma dniami pierwszy raz usłyszeliśmy radosny szum wodospadu, ale dziś znów z wiaderkami trzeba gonić – przez zimne korytarze i ganki i spłukiwać po sobie. Ta zima dała radę ludności całej Europy swoją srogością”. Pierwszy i ostatni dowód jedności kontynentu, ślad wspólnoty narodowego losu – parszywa pogoda!
Tego, że lodowa aura zazwyczaj bez litości dręczy Zygmunta dowodzi fakt, że także w innej korespondencji nie cofnie się przed biadaniem. Wypłakuje się 13 lutego 1947 roku Mieczysławowi Grydzewskiemu: „Życie brzydnie z powodu zimna. Zazdroszczę Ci pieca gazowego. U mnie zupełna Syberia, skutkiem czego nie potrafię pracować. Umywalnia zamarznięta od tygodni chyba. Ach, jak mnie to wszystko przygnębia!”. Nie wiemy, czy „Grydz” (również żyjący jakby kątem – u Juliusza i Stefanii Sakowskich) marznął? Lecz walka z chłodem potrafi inspirować, o czym powie felieton „Beatrycze (Kartki z dziennika starego emigranta)”, z 10 lutego feralnego roku: „26 stycznia. Mróz. Rura odpływowa zamarzła w umywalni. Dzienniki angielskie otwarcie piszą, że Londyn nigdy nie jest przygotowany na mrozy i że to wielkie niedbalstwo albo nawet niedołęstwo. Może racja. […] 28 stycznia. Wczoraj nie mogłem pisać, ponieważ zamarzła druga rura. […] 29 stycznia. Mróz rośnie, ale radio mówi, że w Walii i w północnej Szkocji za kilka dni nastąpi niejakie ocieplenie. Poszedłem do Monarchists’ Club i przy wejściu spotkałem p. Stanisława Mackiewicza. Mówi, że mróz jest tylko intrygą angielską. Podejrzewa, że Churchill maczał w tym palce. Nie we wszystkim przekonał mnie. W mieszkaniu bardzo zimno. […] 30 stycznia. Rano wyjrzała imitacja słońca i nagle błyskawicznie puściła rura w umywalni. Ogarnęła mnie radość, a tymczasem słyszę na dole krzyk. Co się stało?! Pękła rura w kuchni”.
„5 lutego: Cztery dni minęły w […] ponurym potępieniu. Wszystkie rury zamarznięte. Mogą pęknąć lada moment. […] Radio donosi, że za tydzień będzie znacznie cieplej w południowej Szkocji. […] Rury zamarznięte po dawnemu. Smutek okropny w […] mieszkaniu. […] 6 lutego. […] Rury stoją jak stalaktyty […] słyszę we śnie szept: «Beatryx», tylko «Beatryx». […] 7 lutego. «Beatryx» to jest piecyk naftowy. Poinformował mnie o tym ktoś z Rady Politycznej. Kupiłem. […] 7 lutego. Poszedłem po naftę. W jednym sklepie mówią, że będzie za dwa tygodnie. W drugim powiadają, że nie mogą określić bliżej terminu. W trzecim twierdzą, że było zbyt wielkie zapotrzebowanie ostatnimi czasy. Londyn nie był przygotowany”…
Oznajmiał Celinie: „Nigdy w życiu i nigdzie nie marzłem tak, jak w Anglii’!
Własnego błota dostatki
Nowojorczyk Józef Wittlin wypatruje zimą następnego roku przez okno domu przyjaciół w Montrealu: „A więc czatuję przy zamarzniętym oknie na zjawy z zaświatów. Emigrant, «bywszy człowiek», pośród tysięcy «bywszych ludzi» niechcących czy nieumiejących żyć teraźniejszością. Niejeden z nas stara się przezwyciężyć w sobie tę bywszość i czasem to się udaje. Ale częściej – nie. Dla wielu bowiem uchodźców mojego pokolenia obecne życie nie jest i nie może być prawdziwym życiem, mimo że temu lub owemu «powodzi się» nawet lepiej niż w Polsce przed wojną”. I na ten drugi aspekt umie zwrócić uwagę Nowakowski.
Pisze w „Przemienionych kołodziejach” o obywatelach Rzeczpospolitej wyrwanej hen od Prypeci, Niemna, Szczary nad „utemperowane angielskie rzeki”, osadzonych w monotonii obozów-hosteli, gdzie nawet „plamy od wilgoci, rozsiane gęsto na ścianach baraków […] są absolutnie takie same, standardowe”: „Oczywiście pewien odsetek Polaków został zdegradowany, sponiewierany, ale znacznie większy doznał awansu pod każdym względem”. Rowery, telefony, auta, konta w banku: „Niemal każdy wysyła do Polski penicylinę czy stryptomacynę. Każdy jest ubrany doskonale”.
Zwraca się Wittlin do „kolegów pisarzy w kraju”: „Wy tam, na rodzinnej ziemi czy na ziemiach danym wam w zamian za odebrane, macie pod dostatkiem własnego błota i śniegu, i «prawdziwego», ach, arcyprawdziwego życia!”. I przywoła tęsknie odbudowę Warszawy. Tak, „arcyprawdziwego”, dla wielu – aż „po ostateczność wszystkiego, co ziemskie”. Antoni Słonimski odpowie na „Widok z okna” wierszem „Do poety emigracji”, którego wstydzi się drukować w swych późniejszych zbiorach. Wmawia, że komusza atrapa ojczyzny jest jedynym polskim światem. Przyzwyczajenie do podróbki okaże się silne, że przetrwa do dzisiaj. Ripostuje Marian Hemar, „Wierszem do poety reżymu”:
„Cierpi. Jak stary, łysy Werter.
Więc jego rada i przestroga:
Przejdźcie, jak ja, na stronę wroga.
Kolegom radzi tak dezerter”.
KONIEC SEZONU PIERWSZEGO
cdn.
Źródła:
List Z. Nowakowskiego do M. Grydzewskiego, Archiwum Emigracji w Toruniu: AW/CCXXVI/4; J. Wittlin, „Widok z okna”, „Wiadomości” 1955, nr 24 (480), 12 czerwca, w: „Orfeusz w piekle XX wieku”, t. 2, oprac. K. Szewczyk-Haake, Kraków, 2023; M. Hemar, „Liryki, satyry, fraszki”, Londyn 1990 oraz teksty Z. Nowakowskiego: „Pierogi leniwe”, w: „Kucharz doskonały”, Warszawa 1932; „Beatrycze (Kartki z dziennika starego emigranta)”, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza, 10 lutego 1954; „Przemienieni kołodzieje”, „Wiadomości” 1949, nr 31 (174), 31 lipca.
Autor: Paweł Chojnacki
Źródło: Muzeum Historii Polski
Pierwszy odcinek drugiej serii cyklu serii ukaże się wieczorem 15 listopada w portalu Dzieje.pl w zakładce „Artykuły historyczne”.