Wybory kontraktowe z czerwca 1989 r. miały – jak się powszechnie uważa – dwie tury (4 i 18 czerwca). Jednak ich plebiscytowy charakter oraz taktyka przyjęta przez stronę solidarnościową, a dokładnie jej część skupioną wokół Wałęsy, sprawiły, że de facto parlamentarzystów późniejszego OKP wybrano nie w czerwcu, lecz w kwietniu 1989 r., w swoistych prawyborach.
Problem jednak w tym, że podobnie jak w przypadku wyborów czerwcowych również w tym przypadku nie działano w pełni demokratycznie. Zdarzało się, że np. jak w Warszawie kandydaci na posłów i senatorów byli po prostu wyznaczani odgórnie. Niekiedy też działacze opozycji ze stolicy narzucali swoich kandydatów w terenie. Tak było np. w przypadku Skierniewic, gdzie Henryk Wujec przeforsował wbrew lokalnym działaczom Macieja Bednarkiewicza. I to mimo że ten pierwszy bezapelacyjnie wygrał w ich głosowaniu…
Swoje trzy grosze dorzucił również Kościół katolicki. I tak np. we wspomnianej miejscowości miał on wręcz „utracić” kandydaturę przedstawiciela NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność” Edwarda Małeckiego. Nic zatem dziwnego, że część znanych działaczy opozycji wobec takiego sposobu wyłaniania kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” nie zdecydowała się na start w wyborach. Inni natomiast (np. Władysław Siła-Nowicki w Warszawie, który konkurował m.in. z Jackiem Kuroniem) postanowili spróbować sił poza strukturami KO „S”. Nie mieli jednak w tych plebiscytowych wyborach żadnych szans.
W wyborach nie wystartowało także kilku znanych przywódców podziemnej „Solidarności” (np. Bogdan Borusewicz, Zbigniew Bujak czy Władysław Frasyniuk). Oficjalnie dlatego że za ważniejszą uznali pracę w związku niż w parlamencie. Prawdziwa przyczyna była jednak zupełnie inna. Jak przyznał po latach np. Bujak: „O tym, że nie kandydujemy, zdecydowaliśmy się w momencie, w którym także Lech Wałęsa powiedział: +Nie, ja nie kandyduję+. Uznaliśmy, że jeżeli Lech mówi, że nie kandyduje, tzn. że coś się kroi, nie wiemy jeszcze co, ale coś się kroi”.
Tak na marginesie: nikt w 1989 r. nie myślał o modnych ostatnio parytetach. Warto w tym miejscu przypomnieć, że na solidarnościowych listach wyborczych znalazły się nazwiska zaledwie 23 kobiet: 16 z nich starało się o mandaty poselskie, zaś 7 o fotele senatorskie. Panie stanowiły, zatem niecałe 9 proc. ogółu kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Inna sprawa, że w gronie tym znalazły się takie wybitne postacie, jak np. Olga Krzyżanowska czy Zofia Kuratowska.
Wracając do Lecha Wałęsy – to ten, mimo że sam nie wystartował w wyborach czerwcowych – był w kampanii wyborczej obecny, nawet można powiedzieć, że ją wręcz zdominował. Wynikało to z faktu, że znakiem firmowym, rozpoznawczym kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” stały się plakaty, których głównym elementem było wspólne zdjęcia z przewodniczącym „S”. Z tymi plakatami jest zresztą związany jeden z mitów dotyczących wyborów czerwcowych. Otóż rzekomo jedyny kandydat KO „S”, który przepadł w wyborach (niedoszły senator Piotr Baumgart) miał być jedyną osobą, która wspomnianym plakatem nie dysponowała. W rzeczywistości jednak takich osób było zdecydowanie więcej, gdyż – jak wynika z badań Adama Cherka – łącznie 23 kandydatów startujących w „drużynie Wałęsy” takiego plakatu nie miało. Co więcej, Baumgarta w tym gronie nie było. Notabene stało się tak, mimo że zorganizowano dwie specjalne sesje fotograficzne. Pierwszą w Gdańsku, drugą w Warszawie. Na pomysł wykorzystania wizerunku Wałęsy do reklamowania kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” wpadł reżyser Andrzej Wajda.
Jak ocenia prof. Antoni Dudek „okazało się to propagandowym majstersztykiem: powszechnie znany wizerunek popularnego Wałęsy wzmacniał w oczach wyborców wiarygodność poszczególnych kandydatów, z których zdecydowana większość nie miała wcześniej szans na zaistnienie w społecznej świadomości. Dodatkowo kreował szczególnie nośny: mit spójnej i solidarnej +drużyny Lecha+, wyraźnie odcinającej się od silnie zdezintegrowanego obozu władzy”.
Jednak analizując wyniki kandydatów z plakatem i bez niego, można zaryzykować stwierdzenie, że – ze względu na plebiscytowy charakter wyborów z 1989 r.– w praktyce nie miał on zbyt dużego przełożenia na wynik wyborczy, a w szczególności na ewentualne niepowodzenie w wyborach. A tym w przypadku kandydatów KO „S” była konieczność startu w drugiej turze.
W kontekście posiadania plakatu ciekawe wydaje się zestawienie wyników braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich w wyborach do Senatu. Ten pierwszy startując bez plakatu, mimo że brał udział w pierwszej sesji zdjęciowej, otrzymał 67,76 proc. ważnych oddanych głosów. Ten drugi, który dysponował takim plakatem, zebrał „jedynie” 57,98 proc. głosów, czyli blisko 10 proc. mniej. Wynikało to z dwóch powodów. Przede wszystkim Lech startował w województwie gdańskim – „kolebce Solidarności”, podczas gdy Jarosław w trudniejszym dla opozycji województwie elbląskim. Poza tym ten pierwszy był w tym czasie zdecydowanie bardziej rozpoznawalny niż jego brat…
Plakat z Wałęsą i jego przełożenie na wynik wyborczy kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” nie jest zresztą jedynym plakatowym mitem związanym z wyborami czerwcowymi. Otóż powszechnie z nimi jest kojarzony plakat z Garym Cooperem ze słynnego westernu „W samo południe” Freda Zimmermana. Cooper kroczył na nim odważnie z kartą wyborczą z napisem „Solidarność”, a pod jego zdjęciem widniał napisał „W samo południe 4 czerwca 1989”. Z czasem plakat ten stał się wręcz symbolem kampanii strony solidarnościowej z 1989 r. Jest powszechnie wspominany jako jej ważny element. Tymczasem ten plakat wymyślony przez studenta warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych Tomasza Sarneckiego owszem, pojawił się, ale tylko w Warszawie, i to jedynie w dniu wyborów… Wcześniej nie chcieli go działacze opozycji, a na ulicach stolicy znalazł się dzięki wspomnianemu wcześniej Wujcowi. Dzięki jego kontaktom zagranicznym plakat ten wydrukowano za granicą i późnym wieczorem 3 czerwca 1989 r. przywieziono do kraju, a dokładniej do Warszawy. Nie miał więc najmniejszej szansy, aby zawisnąć w innych miastach.
Można zaryzykować stwierdzenie, że strona solidarnościowa nie odniosłaby w wyborach z czerwca 1989 r. tak wielkiego sukcesu, gdyby nie – jak ocenia badaczka ruchu komitetowego Inka Słodkowska – grubo ponad 100 tys. osób, które zaangażowały się w działalność Komitetów Obywatelskich „Solidarność” w miastach, miasteczkach i wsiach w jej kampanię. Osoby te pracowały na zasadzie wolontariatu, niejednokrotnie zresztą wspierając (poprzez zakup cegiełek Funduszu Wyborczego Komitetu Obywatelskiego „S”) tę kampanię finansowo. To coś, co dzisiaj jest nie do pomyślenia, a dwadzieścia lat temu było normą... Organizowały one spotkania kandydatów na posłów i senatorów, w wielu zresztą przypadkach przy wsparciu lokalnego Kościoła, a także kampanię propagandową (plakatową). Prowadziły również – co niepowtarzalne – 4 czerwca 1989 r. tzw. punkty informacyjne Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” przed lokalami wyborczymi. Teoretycznie ich zadaniem było jedynie informowanie o tym, jak oddać głos na przedstawicieli KO „S”, w praktyce jednak udzielały one również rad, jak głosować. Nie odbywało się to oczywiście wprost.
I tak np. pytane w przypadku głosowania na tzw. listę krajową odpowiadały, że nie mogą udzielać rad w tej kwestii, ale same skreślą wszystkie osoby na niej umieszczone… Nie sposób dzisiaj ocenić, na ile taka postawa przyczyniła się do jej klęski. I to wbrew postawie samego Wałęsy, który w przeddzień wyborów dla ratowania listy krajowej zapowiedział, że skreśli z niej tylko jedną osobę. W efekcie do parlamentu weszli tylko ci nie dość dokładnie skreśleni (Mikołaj Kozakiewicz i Adam Zieliński). Pozostałe osoby nie otrzymały wymaganych 50 proc. Niestety przywódcy strony solidarnościowej wręcz przestraszeni rozmiarem swego zwycięstwa, a jednocześnie porażki władz PRL zgodzili się – zgodnie z umową okrągłostołową, ale wbrew obowiązującej ordynacji wyborczej, w której nie przewidziano takiej sytuacji – ku rozczarowaniu szeregowych opozycjonistów na obsadzenie tych ponad trzydziestu mandatów przez rządzących.
Zapewne nie bez wpływu na ich postawę był zresztą dyskretny nacisk administracji prezydenta USA George’a Busha, która – podobnie jak Wałęsa i jego otoczenie – obawiała się, że wyniki wyborów mogą zburzyć kruchy kompromis ustalony przy okrągłym stole.
Wracając zaś do strony solidarnościowej, to był to – jak się później okazało – jeden z kilku kolejnych kompromisów z „czerwonymi”. Kolejnym ważnym był wybór (zresztą ponownie przy dyskretnym nacisku amerykańskim) – 19 lipca 1989 r. przez Zgromadzenie Narodowe (połączony Sejm i Senat) Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta PRL. Wybór możliwy tylko dzięki posłom strony solidarnościowej skupionym w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym, ale to już całkiem inna historia…
Czy te wszystkie kompromisy były potrzebne? Trudno powiedzieć. Druga strona, czyli władze PRL, znalazła się po wyborach 4 czerwca wręcz w rozsypce… Jak wspominał po latach Wojciech Wiśniewski, wówczas pracownik Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej: „Wszystkich sparaliżowało”, a partia „stała się ciałem w stanie rozkładu” i „już tylko udawała, że żyje”. Sytuację powyborczą władz świetnie oddaje list Jerzego Urbana do wiceministra spraw wewnętrznych gen. Władysława Pożogi: „Nie mogę nawet zadzwonić, bo mam odciętą rządówkę (budowa metra to chyba sprawiła)”.
Władza była w szoku. Tym większym, że – jak stwierdzał na gorąco Urban – nawet znaczna część personelu peerelowskiego zagłosowała na „Solidarność”. Pisał on tym razem do Jaruzelskiego: „Tego wsparcia nie udzielili nam ludzie b[ardzo] uprzywilejowani materialnie i przy tym b[ardzo] zależni od pracodawców”. Co więcej – jak racjonalnie oceniał – „nawet poprawa sytuacji gospodarczej w kraju nie musi powodować poprawy naszej pozycji w społeczeństwie”.
Szok musiał być tym głębszy, że reprezentanci władz przed wyborami byli pełni optymizmu. Świetnie to ilustruje drobny z pozoru fakt – zakład, jaki został zawarty niespełna trzy miesiące przed nimi (13 marca 1989 r.) przez premiera Mieczysława F. Rakowskiego, ministra i przewodniczącego Komitetu ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej Aleksandra Kwaśniewskiego, rzecznika prasowego rządu Jerzego Urbana i podsekretarza stanu w Urzędzie Rady Ministrów Andrzeja Borowicza. Prognozowali oni zdobycze „opozycji” i „nieopozycji” w wyborach do Sejmu i Senatu – zwycięzca zgarniał po 5 tys. zł za trafne wytypowanie wyników w odniesieniu do każdej z izb parlamentu. W przypadku 161 miejsc, o które mogła walczyć „Solidarność”, najwięcej (120) dawał jej Borowicz, a najmniej Kwaśniewski (jedynie 78). Również w przypadku Senatu najlepiej obstawiał podsekretarz stanu w URM (68 z 98 – ostatecznie w myśl ustaleń wybierano 100 senatorów), a najmniej trafnie Rakowski (38). Notabene Urban i Kwaśniewski niewiele więcej – 42 i 49.
Przyczyn wyborczej klęski było wiele. Po pierwsze, wbrew założeniom władz PRL miały one charakter konfrontacyjny, co więcej, stały się plebiscytem za ich dotychczasowymi złymi rządami lub przeciwko nim. Po drugie, kampania PZPR i jej sojuszników była fatalna. Poważnym błędem rządzących było też odejście od dotychczasowego sposobu wyłaniania kandydatów – nie wyznaczało ich, jak dotychczas, Biuro Polityczne KC PZPR. Doszło do paradoksalnej sytuacji – naprzeciwko zgranej, ale niewybranej w sposób demokratyczny „drużyny Lecha” startowali wyłonieni w zdecydowanie bardziej demokratyczny sposób, zresztą często również żywiołowy, kandydaci władz. W efekcie np. „Solidarność” wystawiła 100 kandydatów na 100 miejsc w Senacie, a strona rządowa aż 332 (178 z PZPR, 87 ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i 67 ze Stronnictwa Demokratycznego).
Kiedy niedługo przed wyborami władze PRL dzięki kolejnym sondażom zorientowały się, że wynik wyborczy może być zdecydowanie mniej korzystny, niż się tego wcześniej spodziewały, sięgnęły nawet po groźby. I tak np. 2 czerwca Józef Czyrek (członek Biura Politycznego KC PZPR) podczas spotkania z ambasadorami zasugerował, że jeśli lista krajowa nie przejdzie, to partia nie tylko zaskarży wynik wyborów, lecz i uzna, iż zostały złamane porozumienia okrągłego stołu. W efekcie niektórzy przedstawiciele hierarchii kościelnej i „Solidarności” (w tym wspomniany wcześniej Wałęsa) wezwali do dania szansy kandydatom koalicji z listy krajowej. Nic to jednak nie pomogło. Nie było szans na odwrócenie biegu zdarzeń. Choć i takie pomysły się pojawiały. I tak np. w poniedziałek 5 czerwca Komitet Dzielnicowy PZPR Praga Południe wydał oświadczenie, w którym wynik wyborów uznał za złamanie ustaleń okrągłego stołu, i domagał się ich unieważnienia. Decyzja jednak należała do Jaruzelskiego i jego otoczenia, które doskonale zdawało sobie sprawę, że biegu historii nie da się odwrócić. Tym bardziej że tym razem na pomoc towarzyszy radzieckich nie można już było liczyć.
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
Źródło: MHP