Ksiądz prałat Henryk Jankowski, który w czasie strajków przed 25 laty odprawiał msze dla protestujących załóg, wspomina ogromną odpowiedzialność za los tysięcy ludzi, jaką czuł zwracając się do robotników. Przyznaje też, że przed pierwszą wizytą w stoczni spisał testament. (Fot. S. Kraszewski PAP)
Ksiądz prałat Henryk Jankowski, który w czasie strajków przed 25 laty odprawiał msze dla protestujących załóg, wspomina ogromną odpowiedzialność za los tysięcy ludzi, jaką czuł zwracając się do robotników. Przyznaje też, że przed pierwszą wizytą w stoczni spisał testament.
(Fot. S. Kraszewski PAP)
PAP: Kiedy ksiądz przyszedł do stoczni, w jakich okolicznościach, czy działał ksiądz na polecenie zwierzchników kościelnych?
Henryk Jankowski: Poprosili mnie stoczniowcy, w tym m.in. pani Anna Walentynowicz. Wówczas skierowałem się z prośbą do księdza biskupa Lecha Kaczmarka, on odpowiedział mi, że nie mam się mieszać w te sprawy i że mam w ogóle nie iść do stoczni. To była sobota. Nie chciałem jednak tego zostawić, ta sprawa bardzo mnie interesowała. Zwłaszcza że biskup powiedział mi, że strajk się skończył i nie ma potrzeby tam iść. Tym bardziej to mnie zaniepokoiło i poszedłem do stoczni. I rzeczywiście, zobaczyłem stoczniowców, którzy wychodzili z zakładu ze łzami w oczach. Mówili, że znowu ich oszukano. Wszedłem do stoczni, normalnie, przez bramę.
PAP: Jak wyglądał księdza pobyt wśród robotników?
H.J.: W sobotę, to był trzeci dzień strajku, spotkałem się Lechem Wałęsą. Dał mi adres swojej rodziny, by w razie potrzeby zaopiekować się nią. W tym czasie stoczniowcy przyszli i powiedzieli, że tworzą nowy komitet strajkowy. Byłem przy tym. Jak ten komitet tworzył się na moich oczach, ja zadeklarowałem od razu, że będę na każde zawołanie. Chodziło głównie o msze święte. Zapytano mnie, czy +ksiądz się nie boi, bo to różnie bywa?+ Odpowiedziałem: +A czego mam się bać, mszy świętej? Na pewno msza święta nam pomoże+. Później ruszyłem w drogę: pojechałem do biskupa i powiedziałem, że strajk jednak trwa, pojechałem do Stoczni Północnej, do Stoczni Remontowej, do portu i wszędzie tam chciano również, aby msze święte były u nich. Zgodziłem się na to. Informacje o mszy rozeszły się po całym Gdańsku.
PAP: O której odprawił ksiądz pierwszą mszę i jak wielu wiernych w niej uczestniczyło? Czy ksiądz był jedynym duchownym na terenie zakładu?
H.J.: Msza święta odbyła się w niedzielę rano o godz. 9. Za kaplicę posłużył mój samochód z napisem "Duszpasterstwo Strajkujących". Miałem tabernakulum w samochodzie. Kiedy przyjechałem do stoczni i zobaczyłem tłumy ludzi, pomyślałem, że przy spowiedzi nie dam sam rady, poprosiłem o pomoc księży pallotynów. Oni pomogli mi spowiadać.
PAP: Czy msze w pozostałych zakładach ksiądz odprawiał osobiście?
H.J.: Tak, w Stoczni Północnej i w Stoczni Remontowej, wszędzie też dokonałem poświęcenia krzyży. W Stoczni Gdańskiej poświęciłem krzyż, który stał w miejscu, gdzie teraz stoi Pomnik Poległych Stoczniowców. Teraz ten krzyż znajduje się w kościele św. Brygidy. Po mszy w stoczni Gdańskiej udałem się do Stoczni Remontowej, gdzie odprawiłem mszę w południe, po południu odprawiłem mszę w Stoczni Północnej, później samochodem pojechałem do portu, aby porozmawiać z robotnikami. Opiekę duszpasterską nad portem roztoczyli franciszkanie, a nad Stocznią Północną ojcowie jezuici z Wrzeszcza. W Stoczni Gdańskiej byłem codziennie rano. Robotnikom powiedziałem, że mogą przychodzić wyspowiadać się, ale też porozmawiać, przekazać wiadomość rodzinie, poprosić o pomoc dla najbliższych.
PAP: Co ze mszy, którą odprawiał ksiądz w Stoczni Gdańskiej, ksiądz pamięta najbardziej?
H.J.: Było to wielkie przeżycie. Przyjechałem do stoczni na dziewiątą i zobaczyłem około ośmiu tysięcy osób stojących przed bramą, nie licząc strajkujących stoczniowców. Wówczas uświadomiłem sobie, że mogłem narazić tych wszystkich ludzi na bardzo wielkie niebezpieczeństwo. Starałem się umiarkowanie poprowadzić tę mszę świętą, ale cały czas towarzyszył mi lęk i strach. Do tego stopnia, że jak gdziekolwiek usłyszałem jakiś dźwięk, huk, to już myślałem, że się zaczyna. Pamiętam doskonale tę odpowiedzialność za ludzi, których mogłem narazić.
PAP: Msze były codziennie?
H.J.: Msza święta była w niedzielę, a każdego dnia było nabożeństwo różańcowe i nabożeństwo eucharystyczne, podczas których rozdawano komunię świętą. Natomiast bardzo dużo robotników, tysiące wręcz, spowiadało się. Dla niektórych była to spowiedź życia; wyrzucali nawet swoje legitymacje partyjne. Spowiedź odbywała się „na chodząco”. Tylko w czasie mszy była spowiedź na siedząco. Bardzo pomogli mi księża pallotyni, ja sam bym nie dał rady. Pamiętam, że w Gdyni ksiądz Jastak udzielił generalnej absolucji.
PAP: A dlaczego ksiądz nie udzielił absolucji strajkującym w Gdańsku?
H.J.: Aby udzielić absolucji, musi grozić ludziom niebezpieczeństwo. On wziął pod uwagę to, że grozi niebezpieczeństwo robotnikom, mając wzgląd na wydarzenia z 1970 roku. Ja tego nie zrobiłem, uważałem, że aż tak dalece nie trzeba było się bać.
PAP: Czy przypuszczał ksiądz, że ten robotniczy zryw się powiedzie, czy też może przewidywał, że zakończy się tak jak w roku 1970, gdy władza krwawo go stłumiła?
H.J.: Nie myślałem o tym w ogóle. Przedstawiciele władz nawet zadzwonili do biskupa Kaczmarka z podziękowaniami, że „ksiądz Jankowski +przytrzymał sprawę+ i nie wypuścił ludzi na ulicę”.
PAP: Ma ksiądz liczne grono znajomych za granicą. Czy w czasie strajku kontaktowali się oni z księdzem, aby uzyskać informacje o tym, co naprawdę dzieje się w Gdańsku?
H.J: Tak, tłumaczyłem im, co się tutaj dzieje, ale przy okazji uruchamiałem dzięki tym ludziom całą akcję pomocy charytatywnej, która trwa zresztą do dnia dzisiejszego.
PAP: Czy szefowie strajku zwracali się do księdza z prośbą o jakąś inną pomoc niż duchowa?
H.J.: Tak. Uczestniczyłem w różnych spotkaniach, dyskusjach w sali BHP. Lech Wałęsa prowadził je ze strony związkowców, jednak był otoczony ludźmi, którzy nie podobali mi się; byli to przedstawiciele KOR-u. Uważałem, że ci ludzie nie doradzają tak, jak powinni, i chcą upiec na tym jakąś swoją pieczeń. Po jednym ze spotkań, które miało miejsce w domu Anny Walentynowicz, następnego dnia rano pojechałem do Warszawy do księdza prymasa Stefana Wyszyńskiego, by poprosić o odpowiednich ekspertów, doradców dla pana Lecha. I tak też było, ksiądz prymas od razu zareagował.
PAP: Środowisko, które wówczas wspólnie zasiadało po jednej stronie stołu negocjacji, teraz jest podzielone. Zdaniem księdza, dlaczego?
H.J.: Bo są nieuczciwi ludzie, którzy chcieli wygrać na "Solidarności" swoje interesy, Tak jest i dzisiaj. Ludzie, którzy dzięki "Solidarności" weszli w struktury władzy, nie pamiętają o zwykłych robotnikach, uczestniczących w rozmaitych akcjach, zbierających podpisy, rozrzucających ulotki.
PAP: Kto pozostał, według księdza, wierny ideałom Sierpnia''80?
H.J.: Prości ludzie, ci z hali. Oni dziś nie zabiegają o krzesła ministerialne, urzędowe. Są w cieniu, za to ich trzeba uhonorować. Wesprzeć choć dobrym słowem. Oni do mnie przychodzą, mają pretensje do pana Lecha, do tych, którzy są teraz u władzy, że o nich zapomnieli.
PAP: Czy robotnicy Sierpnia''80 zwyciężyli?
H.J.: Polska wygrała, a robotnicy nic z tego nie mają.
Rozmawiał Krzysztof Klinkosz (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)