Przy podejmowaniu decyzji o powstaniu trzeba było także brać pod uwagę emocje społeczne. Jan S. Jankowski, Delegat Rządu na Kraj, stwierdził w rozmowie z Nowakiem-Jeziorańskim, że nie można skoczkowi, który wziął rozbieg, by przeskoczyć mur, krok przed murem powiedzieć, że ma się zatrzymać. W momencie gdy Niemcy uciekali, nie sposób było wstrzymać przygotowań i podjąć decyzję, że walki nie podejmujemy – mówi PAP dr Paweł Ukielski, historyk, zastępca dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego.
Polska Agencja Prasowa: Jakie nastroje panowały w Warszawie jeszcze przed wybuchem powstania?
Dr Paweł Ukielski: Można powiedzieć, że Warszawa była wówczas beczką prochu. Żołnierze Armii Krajowej właściwie przez pięć lat szkolili się do powstania powszechnego, które następnie zostało zamienione w akcję „Burza”. Cały czas liczyli na to, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, będą mogli „bić Niemca”. Wiadomo było, że sowiecka ofensywa bardzo szybko wypiera Niemców z terenów Polski, a armia niemiecka ponosi poważne straty na wschodzie. Było to oczywiste dla warszawiaków, ponieważ Niemcy często w podartych mundurach i w bardzo złym stanie wycofywali się ze wschodu przez Warszawę. Warszawiacy mogli także liczyć na to, że kapitulacja Niemców będzie wyglądać podobnie do tej z 1918 r., kiedy Polska odzyskiwała niepodległość po I wojnie światowej – że Niemcy bez walki poddadzą się i oddadzą broń, a stolica stanie się wolna.
Ponadto dochodziły informacje o zamachu na Hitlera, którego próbowano dokonać 20 lipca. Z kolei trzy dni przed wybuchem powstania władze niemieckie wezwały 100 tys. mężczyzn do budowy umocnień, bo Warszawa miała być twierdzą przeciwko postępującej Armii Czerwonej. Ten rozkaz przez warszawiaków został spontanicznie zignorowany, co spowodowało, że obawiano się ewentualnych represji.
Wszyscy zatem mieli poczucie, że z jednej strony III Rzesza się wali, a z drugiej strony trzeba podjąć walkę z Niemcami, aby wkraczający Sowieci nie mogli oskarżać żołnierzy Armii Krajowej o bezczynność. Pamiętajmy też, że w ostatnich dniach przed wybuchem powstania Radiostacja Kościuszko, czyli komunistyczna i nadzorowana przez Sowietów radiostacja polskojęzyczna, wzywała do walki. Dowództwo AK obawiało się również tego, że gdyby zbyt długo czekało z rozpoczęciem akcji powstańczej, to wówczas komuniści mogliby przejąć „rząd dusz” w Warszawie i porwać młodzież do swojego powstania.
W tych warunkach dowództwo Armii Krajowej i Polskiego Państwa Podziemnego musiało podjąć decyzję najpierw o tym, że Warszawa w ogóle włączy się do akcji „Burza”, a później o samym momencie rozpoczęcia walki.
PAP: Z czego wynikało to, że początkowo nie planowano walk w Warszawie? Przecież były plany chociażby powstania w Krakowie właśnie w ramach akcji „Burza”.
Dr Paweł Ukielski: Decyzja o powstaniu w Warszawie zapadła dopiero około 10 dni przed jego wybuchem. Wcześniej po prostu zakładano, że walki na wschodnich terenach Polski, czyli akcja „Burza” na Wileńszczyźnie, Galicji Wschodniej, we Lwowie, będą wystarczające, aby pokazać istnienie państwa polskiego i zmusić aliantów do poważnego zajęcia się kwestią polską i ewentualnej przyszłości Rzeczypospolitej po zakończeniu II wojny światowej – a w ten sposób uda się wywalczyć suwerenność Polski, która nie będzie zależna od Armii Czerwonej.
Okazało się jednak, że tak nie jest – stąd gorączkowe narady nad tym, czy w tej sytuacji w ogóle kontynuować akcję „Burza” w Warszawie, czy też nie. Zapadła decyzja, że jednak należy ją kontynuować, że wyzwolenie własnymi rękoma stolicy, gdzie mógłby objąć urzędowanie wicepremier i Delegat Rządu na Kraj, będzie najsilniejszym symbolem tego, że istnieje państwo polskie niezależne od Sowietów i ma władzę w kraju.
PAP: Czy dowództwo Armii Krajowej podejmując decyzję o wybuchu walk w Warszawie, uległo w pewnym sensie emocjom?
Dr Paweł Ukielski: Na pewno emocje odegrały w tym rolę, gdyż trudno było całkowicie od nich uciec. Jednak trzeba pamiętać, że była to w pewien sposób racjonalna i skalkulowana decyzja. Gen. Tadeusz Pełczyński, który został zapytany przez swojego adiutanta już po naradzie, kiedy wyznaczono godzinę „W”: „Panie Generale, co będzie z nami za tydzień”, odpowiedział: „Prawdopodobnie będziemy jechać na Sybir”.
Zakładano zatem dość racjonalnie, że sytuacja z Wilna i Lwowa się powtórzy – że w sensie taktycznym i operacyjnym Armia Czerwona będzie współpracowała z AK, wspólnie wyzwolą Warszawę, ale że NKWD i Smiersz również zachowają się podobnie jak na wschodzie, czyli że dowództwo Armii Krajowej zostanie aresztowane, a żołnierze będą rozbrajani i wcielani do jednostek Armii Polskiej idących razem z Armią Czerwoną lub wprost do Armii Czerwonej. Dopiero z czasem okazało się, że tym razem kalkulacja była inna, ponieważ Stalin zadecydował o całkowitym wstrzymaniu ofensywy.
Przy podejmowaniu decyzji trzeba było także brać pod uwagę emocje społeczne. Jan Stanisław Jankowski, Delegat Rządu na Kraj, stwierdził w rozmowie z Janem Nowakiem-Jeziorańskim – który przyleciał do Polski, by powiedzieć dowództwu AK, że na realną pomoc Zachodu nie mają co liczyć – że nie można skoczkowi, który wziął wielki rozbieg, aby przeskoczyć mur, krok przed tym murem powiedzieć, że ma się zatrzymać, bo on się o ten mur po prostu rozbije. W momencie gdy Niemcy uciekali, nie sposób było wstrzymać wszystkich przygotowań i podjąć decyzję, że jednak tej walki nie podejmujemy.
Ponadto decyzja o wybuchu zrywu w jakimś sensie była pokłosiem rozstrzygnięcia z 1939 r., kiedy zdecydowano, że Polska się nie poddaje ani nie tworzy żadnych struktur kolaborujących z reżimem nazistowskim, tylko tworzy Polskie Państwo Podziemne, które szykuje się do walki z okupantem przy pierwszej dogodnej ku temu okazji.
PAP: Czy mimo wszystko w dowództwie AK były głosy sceptyczne wobec wybuchu powstania, a przynajmniej nie pierwszego dnia sierpnia?
Dr Paweł Ukielski: W momencie, w którym zapadała decyzja o godzinie „W”, takie głosy oczywiście były. Trzeba pamiętać jednak, że dowództwo Armii Krajowej oraz cywilne dowództwo Polskiego Państwa Podziemnego działało w warunkach wiedzy niepełnej, chociaż oczywiście wywiad AK działał. To my dzisiaj doskonale wiemy, gdzie były wojska sowieckie, jak wyglądały ich walki z Niemcami. Sama decyzja została podjęta w oparciu, jak się później okazało, o błędną informację, mówiącą o tym, że sowieckie czołgi wchodzą już na Pragę.
W założeniu dowództwa AK należało idealnie trafić w moment, gdy z jednej strony Sowieci już będą atakować i nie wstrzymają swojej ofensywy, a z drugiej na tyle wcześnie, żeby przechwycić centralne punkty miasta oraz tak zainstalować władze niepodległej Rzeczypospolitej, aby mogły powitać wojska sowieckie jako gospodarze.
To okno, w które trzeba było trafić, było zatem niezwykle wąskie. Przebiegała bardzo poważna dyskusja nad tym, czy to już jest ten moment, czy jeszcze nie. Oficerowie, którzy byli szkoleni jeszcze w czasach carskich w rosyjskiej armii, planowali dłuższe wyczekiwanie, byli bardziej sceptyczni od tych, którzy byli szkoleni w armii austriackiej. Działo się to prawdopodobnie dlatego, że po prostu lepiej znali rosyjskie metody walki oraz taktykę. Chociażby płk Janusz Bokszczanin uważał, że nie można rozpocząć ofensywy, dopóki Sowieci nie położą artyleryjskiego ognia zaporowego na lewy brzeg Warszawy. Uznawał, że dopiero w tej chwili będzie oczywiste, że pełna ofensywa sowiecka ruszyła i jest już nie do zatrzymania. W przypadku dużych bitew pancernych tak się po prostu dzieje, że w pewnym momencie ofensywa, choćby sam Stalin czy marszałek Konstanty Rokossowski rozkazał ją wstrzymać, jest już nie do zatrzymania. Okazało się, że faktycznie ten brak ognia artyleryjskiego i niepotwierdzone informacje o sowieckich czołgach na Pradze spowodowały, że Sowieci byli w stanie zatrzymać ofensywę i, brutalnie mówiąc, przeczekać powstanie.
PAP: Czy mając na uwadze dzisiejszy stan wiedzy, można powiedzieć, kiedy ewentualnie ten idealny moment mógł nastąpić?
Dr Paweł Ukielski: Można domniemywać, że w pewnej chwili Sowieci faktycznie by taką ofensywą ruszyli. Pytanie tylko, czy Armia Krajowa byłaby w stanie wytrzymać w pełnej gotowości tak długo – kilka dni, a może nawet i tygodni – oraz czy wywiad AK byłby w stanie na tyle dokładnie rozpracować sytuację frontową, żeby dobrze ten moment utrafić. Tego się jednak nigdy nie dowiemy, bo powstanie wybuchło 1 sierpnia.
PAP: W zamyśle dowództwa AK powstanie miało trwać kilka dni. Nikt zapewne nawet się nie spodziewał, że Warszawa będzie walczyć przez 63 dni…
Dr Paweł Ukielski: Nikt też nie był w stanie przewidzieć rozkazu Hitlera o całkowitej anihilacji miasta. Nawet wiedząc o wojnie totalnej, która toczyła się już od lat, i o zagładzie Żydów, trudno było sobie to jednak wyobrazić, ponieważ dotąd nie było takiego przypadku, żeby równolegle z ciężkimi walkami miejskimi – a dowódcy niemieccy oceniali te walki jako niezwykle ciężkie, porównywalne ze Stalingradem – prowadzić masową akcję eksterminacyjną znaną m.in. pod nazwą Rzeź Woli.
Brano natomiast pod uwagę ofiary cywilne. Gdyby jednak nie podjęto walki, a Warszawa zostałaby przekształcona w twierdzę, gdzie toczyłaby się ciężka bitwa artyleryjsko-pancerna z intensywnymi bombardowaniami, to tych ofiar także byłoby wiele.
PAP: Czy zatem rozważano wcześniejsze zakończenie działań w obliczu coraz gorszej sytuacji powstańczej?
Dr Paweł Ukielski: Wiemy o rozmowach kapitulacyjnych, które toczyły się pod koniec pierwszej dekady września. Zostały one jednak zerwane i można się zastanawiać, jaki na to wpływ miało zdobycie Pragi. Te rozmowy bowiem zostały zerwane w momencie, gdy sowiecka ofensywa ruszyła i Armia Czerwona zajęła Pragę. Być może, a nawet jest to wręcz prawdopodobne, że dowództwo Armii Krajowej uznało, iż jest to przygotowanie do zdobywania lewobrzeżnej Warszawy. Nie wiemy jednak – i pewnie się tego nigdy nie dowiemy, bo nawet gdyby udało się dotrzeć do sowieckich archiwów, to w żadnym sowieckim rozkazie nie będzie to wprost sformułowane – czy ofensywa sowiecka nie miała dodatkowego celu, jakim było przedłużenie zrywu, dodanie powstańcom złudnej nadziei – żeby jeszcze bardziej Polaków wykrwawić.
PAP: Kiedy czytamy wspomnienia, uderza w nich radość i euforia pierwszych dni bitwy. Jednak czy powstańcy zdawali sobie sprawę z dramatu, w jaki w pewnym momencie zaczęły się przeobrażać walki?
Dr Paweł Ukielski: Bez wątpienia pierwsze dni to była euforia nie tylko powstańców, ale także ludności cywilnej, która włączała się w budowanie barykad, wiwatowała powstańcom. To był czas wręcz zachłyśnięcia się wolnością w całej Warszawie.
Z całą pewnością sami powstańcy byli w dużo lepszej sytuacji niż cywile, gdyż oni byli ciągle w działaniu. Używając sportowego porównania: to cywile byli jak piłkarze, którzy mówią, że gdy siedzą na ławce rezerwowych, to denerwują się meczem dużo bardziej niż ci, którzy biegają i mają jakiś wpływ na rzeczywistość. Tak samo było z powstańcami – cały czas byli w akcji, mieli swoje zadania, coś do zrobienia.
Cywile po miesiącu siedzenia w piwnicach byli w bardzo złym stanie psychicznym. Możemy to w pewnym sensie porównać z obecną sytuacją, kiedy niektórzy ludzie w czasie pandemii bardzo źle znoszą zamknięcie we własnych domach, mimo że nie ma wielkiego zagrożenia, a warunki mają nieporównanie lepsze niż w czasie walk powstańczych. W Powstaniu cywile zaś byli natomiast zamknięci w ciemnych piwnicach, konfrontowali się z permanentnym strachem przed śmiercią, były bombardowania i ostrzał artyleryjski, brakowało jedzenia i wody. Łatwo sobie wyobrazić, że te nastroje z czasem stawały się bardzo złe. Powstańcy też mieli tego świadomość. Bywali nawet obiektem obelg czy niechęci ze strony cywilów.
PAP: A czy sami powstańcy zaczynali wątpić w sensowność walki?
Dr Paweł Ukielski: Trzeba sobie jasno powiedzieć, że byli powstańcy, którzy od początku uważali, że to powstanie jest błędem. Mieli jednak żołnierskie poczucie obowiązku, więc kiedy padł rozkaz, po prostu poszli walczyć. Stosunek samych powstańców do powstania od początku był zatem zróżnicowany, chociaż oczywiście przeważały wspomniana wcześniej euforia i radość z tego, że po pięciu latach okrutnej okupacji można było wreszcie stanąć do otwartej walki ze znienawidzonym wrogiem.
Z całą pewnością z czasem te nastroje się zmieniały i już większa grupa powstańców zaczynała mieć poczucie, że ta walka oraz jej wydłużanie może być bezsensowna oraz prowadzić tylko i wyłącznie do dalszych ofiar. Trudno tutaj jednak spekulować o danych statystycznych, jaki odsetek powstańców i w którym momencie zaczynał wątpić.
PAP: Przy okazji rocznic wybuchu Powstania Warszawskiego dyskutuje się często o jego sensowności. Powstanie jednak wybuchło i jest to fakt historyczny. Czy zatem takie dyskusje mają w ogóle sens?
Dr Paweł Ukielski: Myślę, że jak najbardziej mają one sens. To, że debatujemy, a nawet bardzo ostro się spieramy o swoją historię, pokazuje, że ojczyzna jest dla Polaków ważna. Apelowałbym jednak w tej dyskusji o to, aby nie przekraczać pewnych granic, żeby używać argumentów, a nie obrażać tych, którzy te decyzje podejmowali. Zdarzają się bowiem głosy bardzo krytyczne w formie nie do zaakceptowania, sugerujące, że to była wręcz banda idiotów, którzy zupełnie nie mieli rozeznania w sytuacji.
Warto w tej dyskusji zachować trochę pokory i pamiętać o tym, że dzisiaj łatwo nam tę decyzję krytykować, ponieważ mamy inną wiedzę, niż wówczas miało dowództwo AK. Ponadto krytycy czasami sami nieraz nie dostrzegają pełnej palety argumentów. W świecie przez nich przedstawianym żołnierze Armii Krajowej, młodzież oraz cywile, którzy wówczas zginęli, na pewno przeżyliby wojnę, a Warszawa nie byłaby zburzona. Jak już o tym wspominałem, niemieckie plany przewidywały, że Warszawa będzie silnym punktem umocnienia na Wiśle, i można domniemywać, iż walka byłaby niezwykle zacięta, a szturm silnie bronionego dużego miasta zamienionego w twierdzę zawsze niesie za sobą liczne ofiary. Możliwe, że tych ofiar byłoby mniej niż w wyniku powstania, a Warszawa byłaby może nieco mniej zniszczona, jednak bez wątpienia nie zostałaby całkowicie nienaruszona i nie wszyscy jej mieszkańcy by przeżyli.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr / skp /