
Do skrzyń, w których zostało ukryte archiwum Oneg Szabat, dostała się woda. Papier zamienił się w sklejoną masę. Fakt, że dało się te dokumenty od siebie oddzielić, osuszyć i uratować na tyle, żeby były czytelne, wydaje mi się cudem - mówi PAP Marta Grzywacz, autorka książki "Radość Soboty".
"Radość Soboty" to opowieść o archiwistach żydowskich z grupy Oneg Szabat, którzy dokumentowali codzienne życie Żydów w okupowanej Warszawie i zbierali świadectwa niemieckich zbrodni na ludności żydowskiej. Grupę założył Emanuel Ringelblum, który mówił swoim współpracownikom: „piszcie i utrwalajcie”.
"Tuż po rozpoczęciu II wojny światowej Emanuel Ringelblum, 39-letni historyk, nauczyciel i działacz społeczny, zaczyna gromadzić informacje o życiu Żydów pod okupacją niemiecką. Niedługo potem zaprasza do współpracy innych, podobnie jak on historyków i społeczników, a także ekonomistów, literatów, przedsiębiorców" - czytamy w opisie wydawcy. "W getcie warszawskim powstaje tajna organizacja Oneg Szabat (+Radość Soboty+), która ma zbierać dowody na istnienie żydowskiego świata: relacje, dzienniki, prywatną korespondencję, teksty literackie, zdjęcia, rysunki, prasę, dokumenty, programy teatralne, kartki na żywność... Kiedy wiadomo już, że koniec getta jest bliski, grupa wtajemniczonych ukrywa zgromadzone archiwum pod ziemią. Spośród kilkudziesięciu osób zaangażowanych w prace Oneg Szabat wojnę przeżyją trzy. I tylko jedna z nich będzie wiedziała, gdzie znajduje się Archiwum Ringelbluma".
PAP: Myśląc nad pytaniami do naszej rozmowy o "Radości Soboty" - o Emanuela Ringelbluma, jego współpracowników i ich misję - często sam siebie strofowałem: "nie, to zbyt oczywiste, wszyscy o tym wiedzą". Co doprowadziło mnie do pytania o to, jak powszechna jest to wiedza?
"(...) każdy okruch prywatności był na wagę złota."
Marta Grzywacz: Gdy Wydawnictwo Czarne złożyło mi propozycję napisania tej książki, zaczęłam się zastanawiać, czy powinniśmy rzeczywiście poruszać temat, który został już przecież opisany. Była monografia naukowa Samuela D. Kassowa "Kto napisze naszą historię?", były antologie tekstów z Archiwum, powstało wiele artykułów – sama byłam autorką kilku. Zdawało mi się, że temat jest wyczerpany, że wszyscy znają tę historię, wszyscy czytali o poszukiwaniach skrzyń i baniek na mleko, gdzie ukryto dokumenty. Kiedy jednak zaczęłam rozmawiać na ten temat ze znajomymi, okazało się, że owszem, niektórzy coś tam słyszeli, ale ich wiedza jest raczej pobieżna. Inni w ogóle nie wiedzieli o istnieniu Archiwum Ringelbluma, nie mówiąc już o szczegółach jego powstania. Jeśli więc ktoś interesował się historią getta warszawskiego, znał nazwisko Ringelbluma i historię grupy Oneg Szabat. Dla większości jednak była to nowość. Uznałam więc, że jest dla kogo tę książkę pisać.
PAP: Po raz ostatni o Archiwum było głośno kilka lat temu, gdy w Warszawie ponownie rozpoczęto, bez sukcesu, poszukiwania jego nieodnalezionej wciąż części. Części, która - jak pisze pani w książce - być może w ogóle nie istniała.
M.G.: Ilekroć opowiadałam o tym, że Emanuel Ringelblum wraz z towarzyszami z Oneg Szabat podczas wojny gromadzili dokumenty o tym, jak żyli i jak umierali Żydzi w getcie warszawskim, a kiedy doszło do likwidacji getta zakopali swój skarb pod ziemią, i że z tej grupy około 60 osób wojnę przeżyły trzy i że tylko jedna wiedziała, gdzie ukryte zostało Archiwum, słyszałam, że to fascynująca historia. Tylko jak w sposób fascynujący opisać gromadzenie dokumentów? Nie ma przecież nic nudniejszego na świecie. Zbierasz dokumenty, pakujesz do segregatora, stawiasz na półce i tyle.
Historia jest oczywiście o wiele bardziej złożona. Musiałam tylko znaleźć na nią sposób. Nie chodzi o to, żebym skarżyła się na swój los, bo czytelników nie interesuje, jakie mamy problemy w docieraniu do sedna sprawy, ale informacji o samych członkach Oneg Szabat było niewiele. Narzekaliśmy na to wspólnie z Samuelem Kassowem. Archiwiści pisali dużo o uchodźcach, o przesiedleńcach z innych miast, o sytuacji w getcie warszawskim, innych gettach okupowanej Polski czy na Kresach, o narastającej z dnia na dzień grozie życia pod okupacją, ale o samych sobie niewiele.
Ringelblum w zapiskach z getta zaledwie raz wspomina swoją żonę, syna – dwa razy. Nie wiemy, jak wyglądał zwykły dzień tej rodziny. O czym ze sobą rozmawiali, w czym pokładali nadzieję. Wiemy, gdzie mieszkali, ale już nie do końca, w jakich warunkach. Możemy się oczywiście domyślać, ale nie o domysły mi chodziło. Dlatego każdy okruch prywatności był na wagę złota: moment, kiedy Ringelblumowie są już tak biedni, że muszą sprzedać część mebli, gdy Hersz Wasser - sekretarz Oneg Szabat - i jego żona, Bluma, zapisują w domowym budżecie, że kupili sześć kilo schabu, że wydali na fryzjera, że Bluma zrobiła sobie manicure. Ważne są chwile, kiedy wspominają, że czytają opowiadania o Sherlocku Holmesie albo gdy skarbnik Oneg Szabat Menahem Mendel Kohn wścieka się na swoich kolegów, że wciąż obradują, a powinni działać. Ilekroć udawało mi się odnaleźć w Archiwum, które liczy przecież 35 tys. stron dokumentów takie odniesienia do prywatnego życia moich bohaterów – drżały mi ręce. Manicure w getcie! Nie spodziewałabym się... A ludzie w getcie, przynajmniej przez jakiś czas, próbowali żyć normalnie, zwyczajnie. Z czasem stało się to niemożliwe.
PAP: Ciekawe jest to, jak różni ludzie zostali zamknięci w getcie. Niektórzy religijni, inni już nie. Jedni byli przywiązani do tradycji, inni od niej odeszli.
M.G.: Niektórzy w ogóle nie czuli się częścią wspólnoty. Byli zupełnie zasymilowani, niereligijni. Jedni mówili w jidysz, inni po hebrajsku, większość po polsku. Byli tam komuniści, socjaliści, ortodoksi. Społeczność getta była bardzo złożona. Niektórzy Żydzi byli nawet katolikami, chodzili na niedzielne msze do kościoła na Placu Grzybowskim. Organizacja Oneg Szabat była odzwierciedleniem tych różnic. Archiwum tworzyli ekonomiści, literaci, historycy, działacze społeczni, nauczyciele, przedsiębiorcy. Ludzie religijni i niereligijni. Piszący w jidysz, po hebrajsku i po polsku. Hersz Wasser powiedział: nie było w getcie intelektualisty, który nie brałby w taki czy inny sposób udziału w tworzeniu Archiwum - czasem może nawet nieświadomie.
PAP: Jak udawało im się prowadzić tego rodzaju pracę w warunkach nieustannego zagrożenia?
M.G.: Ringelblum początkowo twierdził, że Niemców nie interesuje, co Żyd robi w swoim mieszkaniu, bo są zainteresowani nie żydowską konspiracją, a wyłącznie złotem i gotówką. Potem jednak okazało się, że prawda jest inna. Oneg Szabat musiało więc przestrzegać reguł konspiracji. Ringelblum zapraszał do współpracy tylko osoby, którym ufał. Spotykano się w Bibliotece Judaistycznej przy ulicy Tłomackie, gdzie za zgodą Niemców działała Żydowska Samopomoc Społeczna, która dawała konspiratorom doskonałą przykrywkę. Spotkania te odbywały się w niewielkim gronie, a poszczególni członkowie Oneg Szabat często nie mieli pojęcia o tym, że pracują dla tej samej organizacji.
PAP: Kiedy dokumentowanie życia Żydów pod okupacją nabrało charakteru naukowego?
M.G.: Mniej więcej po dwóch i pół roku wojny. Tak się zresztą nazywał nowy projekt organizacji „Dwa i pół roku wojny”. Początkowo archiwiści zbierali wszystko w sposób mało systematyczny – relacje uchodźców i przesiedleńców, własne zapiski, plotki, fakty i domysły wpadały do jednego worka. Ringleblum powtarzał, że każde żydowskie świadectwo, choćby rzezimieszka czy złodzieja, jest cenne, bo pokazuje społeczność żydowską w jej pełni. Tego poglądu nie zmienił, ale z czasem doszedł do wniosku, że wiedzę o życiu Żydów pod okupacją trzeba uporządkować. Miał nadzieję, że po wojnie dokumenty, które uda się zebrać, zostaną opracowane i wydane drukiem. Dlatego też archiwiści zaczęli zbierać informacje także za pomocą ankiet. Respondenci musieli odpowiadać na konkretne pytania. Skądinąd te układane przez Ringelbluma były często tendencyjne: "dlaczego w getcie Judenrat tak bardzo faworyzuje asymilatorów?". Albo "skąd się bierze fakt, że Żydzi zobojętnieli na cudzą krzywdę". Ta działalność miała cechy pracy naukowej. Metody ankiet Ringelblum nauczył się przed wojną w Wilnie, w Żydowskim Instytucie Naukowym (YIVO) i ten sposób zbierania informacji zastosował później przy tworzeniu Archiwum Getta Warszawskiego.
PAP: Pani praca nad tą książką też miała chyba wymiar archiwistyczny?
M.G.: Podczas pisania "Naszej Pani z Ravensbrück", jednej z moich pierwszych książek, odkryłam, że mam duszę archiwistki. Spędziłam wówczas wiele czasu w IPN-ie. W moje ręce trafiały teczki z niezdigitalizowanymi materiałami, pełne pożółkłych kartek z 1945, 1946 r. Zauważyłam wtedy, że trzęsą mi się ręce z ekscytacji. Teraz miałam podobne odczucia, choć nie siedziałam ani w IPN-ie, rzadko w siedzibie Żydowskiego Instytutu Historycznego, a przeważnie w domu, przed komputerem.
Całe to wielkie archiwum Oneg Szabat, odnalezione po wojnie, zostało szczęśliwie ocalone od zniszczenia. Do skrzyń, w których zostało ukryte, dostała się woda. Papier zamienił się w sklejoną masę. Fakt, że dało się te dokumenty od siebie oddzielić, osuszyć i uratować na tyle, żeby były czytelne, wydaje mi się cudem. Tu ogromna rola konserwatorów. Następnie do pracy włączyli się tłumacze, bo przecież wiele tekstów było w jidysz, po hebrajsku. W końcu materiał należało przygotować do wydania, opatrzeć przypisami, bez których nie rozumielibyśmy połowy tych dokumentów. Tak więc konserwatorzy, historycy, znawcy kultury żydowskiej, tłumacze wykonali gigantyczną pracę. Zebrany materiał był krok po kroku publikowany, a w końcu opracowany cyfrowo, dzięki czemu możemy czytać go, siedząc w domach.
PAP: Czy praca nad książką była także okazją do spacerów po Warszawie, odkrywania nowych miejsc, naznaczonych taką historią?
M.G.: Szczególnie bliskie są mi dwa adresy: nieistniejący już dziś budynek pod adresem Leszno 18, gdzie niegdyś stał dom Emanuela Ringelbluma. Dziś, gdy staniemy przed Kościołem Ewangelicko-Reformowanym przy Alei Solidarności 74, ten dom usytuujemy po lewej stronie. Tam mieściło się ostatnie mieszkanie Ringelbluma, które wraz z żoną i synem wynajmowali od 1938 r. (co sprawdziłam w księgach adresowych) i tam też odbyło się pierwsze, założycielskie spotkanie Oneg Szabat w październiku 1940 r.
Drugim takim miejscem jest gmach Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma. To, że nadal istnieje, także należy rozpatrywać w kategorii cudu. Wcześniej mieściła się tu Centralna Biblioteka Judaistyczna - zaczęła działać w 1936 r. W czasie wojny swoją siedzibę miała tam Żydowska Samopomoc Społeczna, pod przykrywką której Ringelblum i jego towarzysze gromadzili Archiwum Getta Warszawskiego w ramach Oneg Szabat. Tam właśnie jej członkowie się spotykali, żeby planować kolejne kroki, po schodach tego gmachu chodzili, ściany tego budynku znają ich tajemnice. I ten budynek, kiedy stojącą obok Wielką Synagogę Niemcy wysadzili w powietrze w 1943 r., kończąc symbolicznie powstanie w getcie warszawskim, zaczął płonąć. Konstrukcja żelbetowa okazała się jednak na tyle mocna, że gmach nie został zniszczony. Ocalało więc miejsce nierozerwalnie związane z pracą Archiwistów Getta Warszawskiego, które dba o ich spuściznę. No i trzeci kluczowy punkt - ulica Nowolipki dawniej 68, dziś 28 – szkoła, gdzie ukryto Archiwum. Stoi tam pomnik upamiętniający pracę Oneg Szabat. Wzruszający. Ze słowami, które stały się mottem ich pracy: "To czego nie mogliśmy wykrzyczeć światu, zakopaliśmy w ziemi".
Książka "Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci" Marty Grzywacz ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)
pj/ wj/ dki/