Traktat ryski, mimo że spotykał się z różnymi ocenami, chronił nas przed Sowietami przez niemal 20 lat – mówi PAP prof. Jarosław Kłaczkow, historyk z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Polska Agencja Prasowa: Jaka była sytuacja geopolityczna w czasie wojny polsko-bolszewickiej?
Prof. Jarosław Kłaczkow: Kwestia naszej wschodniej granicy znalazła się w zainteresowaniu mocarstw zachodnich już pod koniec 1918 r., kiedy rozpoczęły się pierwsze starcia polsko-bolszewickie. W 1920 r. wśród zachodnich dyplomatów panowała opinia, że reżim bolszewicki nie jest w stanie utrzymać się długo, bo na naszym kontynencie jest wbrew wszelkim normom cywilizacyjnym. Zachodni politycy, zwłaszcza francuscy, cały czas stawiali na odbudowę białej Rosji, dlatego nie chcieli podejmować jakichkolwiek decyzji, które ingerowałyby w kształt terytorialny przyszłego państwa rosyjskiego. O tym, że Polska kończy się tam, gdzie kończył się „Priwislinskij Kraj”, przypominały także we Francji antybolszewickie kręgi emigracji rosyjskiej.
Prof. Jarosław Kłaczkow: Wszelkie próby skłonienia mocarstw zachodnich do tego, żeby dały jasną deklarację dotyczącą kształtu polskiej granicy na wschodzie, kończyły się niepowodzeniem. Jedyne sygnały, jakie wychodziły od mocarstw zachodnich, były takie, że Polska, jeśli chodzi o tereny dawnej Rosji, może operować jedynie w obszarze dawnego Królestwa Kongresowego, może ewentualnie jeszcze obwodu białostockiego, czyli nie może wychodzić poza tzw. Linię Curzona, jak określiła to dyplomacja brytyjska.
Takie nastawienie było bardzo groźne dla interesów Polski. Wszelkie próby skłonienia mocarstw zachodnich do tego, żeby dały jasną deklarację dotyczącą kształtu polskiej granicy na wschodzie, kończyły się niepowodzeniem. Jedyne sygnały, jakie wychodziły od mocarstw zachodnich, były takie, że Polska, jeśli chodzi o tereny dawnej Rosji, może operować jedynie w obszarze dawnego Królestwa Kongresowego, może ewentualnie jeszcze obwodu białostockiego, czyli nie może wychodzić poza tzw. Linię Curzona, jak określiła to dyplomacja brytyjska. Mieliśmy zatem do czynienia z całkowitym brakiem poparcia dla polskich dążeń terytorialnych na obszarze tzw. Ziem Zabranych.
PAP: Dlaczego dyplomacja zachodnia nie chciała poprzeć strony polskiej?
Prof. Jarosław Kłaczkow: Brytyjczycy w 1920 r. negocjowali bardzo poważny traktat handlowy z Rosją bolszewicką, który zawarli, zapewne nieprzypadkowo, 16 marca 1921 r. Widzimy zatem, że byli realistami, i dopuszczali możliwość, iż reżim bolszewicki przetrwa zdecydowanie dłużej. Z kolei Francuzom faktycznie zależało na odbudowie białej Rosji, która miała być ich naturalnym sojusznikiem na wschodzie, postrachem dla ewentualnie odradzającego się rewizjonizmu niemieckiego. Co więcej, zależało im na odzyskaniu kapitałów i kredytów, jakie zainwestowali w Rosji przed dojściem bolszewików do władzy. Dlatego popierali każdą władzę, która przywróciłaby prywatną własność i uznała międzynarodowe zobowiązania Rosji.
Zachodni dyplomaci byli zatem wobec Polski wstrzemięźliwi i zachowawczy, dawali także jasno do zrozumienia, że w sprawie polskiej granicy wschodniej to oni oznaczą jej kształt. Naszą granicę wschodnią uznali dopiero 15 marca 1923 r. i było to spowodowane aneksją Kraju Kłajpedzkiego przez Litwę.
PAP: Wśród polskich polityków ścierały się różne koncepcje odnośnie do wschodnich terenów. Jak ta sytuacja wpłynęła na negocjacje dotyczące granicy wschodniej?
Prof. Jarosław Kłaczkow: Mamy tu do czynienia przede wszystkim z koncepcją polskiej granicy wschodniej zwanej Linią Dmowskiego, która sięgała daleko poza przyszłą granicę ryską i obejmowała pierwotnie również Mińsk. Później zaczęła jednak ewoluować, m.in. z obawy przed realizacją federacyjnych planów Piłsudskiego. Sam Dmowski jeszcze w 1919 r. podkreślał jako istotną kwestię etniczną i krytykował wyspowe rozmieszczenie ludności polskiej na Kresach. Stanowisko endeckie odgrywało istotną rolę w trakcie negocjacji w Rydze i miało decydujący wpływ na polskie propozycje terytorialne. Sam Grabski uważał, że władza bolszewicka nie utrzyma się długo i wróci biała Rosja, z którą trzeba będzie się układać. Nie należało zatem żądać zbyt wiele terytorium dawnej carskiej Rosji. Takie zachowawcze stanowisko względem żądań terytorialnych zawierały też instrukcje, jakie delegacja polska otrzymała przed wyjazdem od Rady Obrony Państwa i Rady Ministrów.
Prof. Jarosław Kłaczkow: Adolf Joffe w piśmie do najwyższych czynników sowieckich napisał w grudniu 1920 r.: „Endecy zostali przez mnie maksymalnie wykorzystani”. Pewnym mitem i uproszczeniem jest jednak pogląd, że przy stole rokowań znajdowali się tylko przedstawiciele jednego obozu politycznego.
To umiarkowane stanowisko zostało skrzętnie wykorzystane przez delegację sowiecką – Adolf Joffe w piśmie do najwyższych czynników sowieckich napisał w grudniu 1920 r.: „Endecy zostali przez mnie maksymalnie wykorzystani”. Pewnym mitem i uproszczeniem jest jednak pogląd, że przy stole rokowań znajdowali się tylko przedstawiciele jednego obozu politycznego. W delegacji oprócz Stanisława Grabskiego byli m.in. Władysław Kiernik z PSL „Piast”, Norbert Barlicki z PPS oraz przedstawiciele chadecji, Narodowej Partii Robotniczej, Narodowego Zjednoczenia Ludowego. Spektrum partyjne było więc bardzo szerokie, ale większość przedstawicieli Sejmu przyjęło sposób myślenia Grabskiego. Jawną polemikę z jego poglądami głównie w sprawie Mińszczyzny toczył jedynie piłsudczyk Leon Wasilewski. Był on jednym z dwóch dyplomatów delegowanych do komisji przez rząd. Był jeszcze przedstawiciel wojska, oraz doradcy i eksperci. Generalnie w polskiej delegacji można było zauważyć trzy ścierające się nurty działania, a na nimi wszystkimi próbował zapanować przewodniczący delegacji Jan Dąbski. Taka różnorodność opinii jawnie korespondowała z jednolitą strategią delegacji sowieckiej.
Grabski zdołał przekonać do swojego punktu widzenia większość delegacji, przyjmującą za pewnik, że włączenie do Polski Mińska stworzy białoruski „Piemont”. Biorąc pod uwagę ówczesne białoruskie dążenia niepodległościowe, był to pogląd zdecydowanie na wyrost, a Mińsk naprawdę nie był ośrodkiem wielkiej białoruskiej myśli politycznej. Ponadto wcale nie był miastem białoruskim w sensie etnicznym, ponieważ dominowały w nim ludność żydowska i polska, a wokół Mińska również występowała znaczna liczba Polaków. Stanisław Grabski uważał też, że Polskę musi zamieszkiwać minimum 65 proc. Polaków, żeby państwo dysponowało wewnętrzną równowagą. Podkreślał, że zachodnią Białoruś, czyli tę, która została ostatecznie włączona do Polski, zamieszkuje więcej ludności białoruskiej, ale katolickiej, która w związku z tym będzie bardziej podatna na polonizację, a włączenie Mińszczyzny tylko by poszerzyło wpływy Kościoła prawosławnego. To był sposób myślenia chyba nie do końca rozumiejący specyfikę terytorium, które oddawaliśmy Sowietom, zresztą przy oburzeniu bardzo wielu polityków i działaczy.
W rezultacie tych wszystkich działań za ryską granicą w sowieckiej Białorusi i sowieckiej Ukrainie pozostało ok. miliona Polaków.
PAP: Z kolei Józef Piłsudski duże nadzieje pokładał w niepodległej Ukrainie…
Prof. Jarosław Kłaczkow: Idée fixe Piłsudskiego było zbudowanie państw buforowych sprzymierzonych z Polską, jednak w ówczesnych realiach nie miało to najmniejszych szans powodzenia. Po pierwsze, Polska nie była mocarstwem, a po drugie, nie przyciągała do siebie narodów tworzących dawną Rzeczpospolitą, przede wszystkim Litwinów i Ukraińców, którzy chcieli budować własne narodowe państwa. Priorytetem dla Piłsudskiego była kwestia niepodległej Ukrainy jako klucz do trzymania Rosji w szachu. To dlatego nie upierano się specjalnie przy powrocie do Polski całego Wołynia czy Podola z powiatami kamienieckim i płoskirowskim, gdzie mieszkała ludność polska. Warto przypomnieć, że ze strony tej ludności wielokrotnie apelowano, aby te tereny włączyć do Polski. Nic z tego oczywiście nie wyszło. Może dlatego, że sojusz polsko-ukraiński zawarty przez Piłsudskiego i Petlurę 21 kwietnia 1920 r. uznawał przyszłą granicę państwa polsko-ukraińskiego na rzece Zbrucz? Nie wiem, czy Piłsudski przez cały czas miał nadzieję, że ostatecznie coś się zmieni na tym obszarze? Z biegiem czasu chyba jednak nie…
Prof. Jarosław Kłaczkow: Priorytetem dla Piłsudskiego była kwestia niepodległej Ukrainy jako klucz do trzymania Rosji w szachu. To dlatego nie upierano się specjalnie przy powrocie do Polski całego Wołynia czy Podola z powiatami kamienieckim i płoskirowskim, gdzie mieszkała ludność polska. Warto przypomnieć, że ze strony tej ludności wielokrotnie apelowano, aby te tereny włączyć do Polski. Nic z tego oczywiście nie wyszło. Może dlatego, że sojusz polsko-ukraiński zawarty przez Piłsudskiego i Petlurę 21 kwietnia 1920 r. uznawał przyszłą granicę państwa polsko-ukraińskiego na rzece Zbrucz?
PAP: Do dziś ocena samego Traktatu ryskiego jest niejednoznaczna. Czy był on zwycięstwem, czy jedynie rozejmem na pokolenie?
Prof. Jarosław Kłaczkow: Pamiętajmy, że negocjacje rozpoczęły się jeszcze przed Bitwą Warszawską, była to zatem zupełnie inna sytuacja polityczna. Polska prosiła o pomoc państwa zachodnie, a one podczas konferencji w Spa wymogły na Polsce zrzeczenie się Wilna na rzecz Litwy, niekorzystny podział Śląska Cieszyńskiego i przekazanie większości spornego obszaru Czechosłowacji. Alianci zachęcili Polaków, aby usiedli z Sowietami do stołu rokowań. Te negocjacje rozpoczęły się w Mińsku, ale były upokarzające dla strony polskiej – właściwie oznaczały rozbrojenie państwa i de facto jego przekształcenie w państwo całkowicie niesamodzielne.
Te negocjacje nabrały oczywiście innego charakteru, kiedy zmieniła się sytuacja na froncie – po Bitwie Warszawskiej i Bitwie Niemeńskiej, która de facto przesądziła o triumfie polskiego oręża. Postanowiono wówczas, że obrady zostaną przeniesione do Rygi na teren Łotwy, czyli państwa neutralnego.
W 1921 r. mało kto trafnie przewidywał, jak dalej potoczy się historia Europy. Jedynie Marszałek Francji Ferdinand Foch oraz brytyjski ekonomista John Keynes mówili, że pokój w Europie potrwa około 20 lat. Nikt jednak nie zakładał, że w latach trzydziestych większa część Europy zostanie zdominowana przez reżimy totalitarne lub autorytarne. W 1921 r. wszyscy uważali, że władza bolszewicka nie potrwa długo. Z punku widzenia bezpieczeństwa Polski ten traktat był niesamowicie ważny, bo zabezpieczał naszą wschodnią granicę przed pokonanym, ale cały czas potężnym państwem. Mimo że spotykał się z różnymi ocenami, chronił nas przed Sowietami przez niemal 20 lat. Warto też patrzeć realistycznie na potencjalne możliwości kontynuowania przez Polskę dalszej wojny z bolszewikami. Dlatego na zakończenie przywołam słowa wybitnego emigracyjnego polskiego historyka prof. Piotra Wandycza, który w 1967 r. napisał: „Mimo wszelkich pozorów Polska w jesieni 1920 r. nie była zwycięzcą, który może dyktować pokój”.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr / skp /