Stanisław Kania nie jest dzisiaj idolem, ani – co nie dziwi – prawicy, ani też – co może już zaskakiwać – lewicy. Ta ostania woli od niego Wojciecha Jaruzelskiego.
Pod adresem Kani z tej właśnie strony padają zarzuty, że stojąc na czele Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a tym samym i państwa, okazał się zbyt słaby i bał się podjęcia niezbędnych decyzji, dodajmy decyzji o pacyfikacji niepokornej części społeczeństwa. Warto w tym miejscu zadać pytanie, czy gdyby nie został odwołany z funkcji I sekretarza, a doszłoby do sowieckiej interwencji w PRL nie zostałby czasem polskim Dubczekiem?
Stanisław Kania urodził się w 1927 r. w małej podkarpackiej wsi Wrocanka. Przeżył więc świadomie II wojną światową. Po niej związał się z partią komunistyczną – od 1945 r. był członkiem Polskiej Partii Robotniczej, a od 1948 r. PZPR. W tej ostatnie powoli budował swoją pozycję, początkowo na szczeblu lokalnym (w 1958 r. został kierownikiem Wydziału Rolnego Warszawskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a dwa lata później sekretarzem w tym samym komitecie), a następnie na szczeblu centralnym (w 1964 r. został zastępcą członka Komitetu Centralnego, cztery lata później jego członkiem; w 1971 r. zastępcą członka Biura Politycznego, a po kolejnych czterech jego członkiem).
Co niemniej ważne stał też przez wiele lat na czele Wydziału Administracyjnego KC Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nadzorującego wojsko, MSW i wymiar sprawiedliwości. W końcu – w 6 września 1980 r. – został wybrany na I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. Jak informowała rezydentura KGB w Warszawie, w Polsce zaczął krążyć w tym czasie dowcip: „Lepszy Kania, niż Wania!”.
Mieczysław Rakowski w rozmowie z kanclerzem RFN Helmutem Schmidtem charakteryzował Kanię: „Poważny, uczciwy, skromny człowiek […] Należy sądzić, iż poradzi sobie z kryzysową sytuacją”. Jednak towarzysze radzieccy widzieli go zupełnie inaczej. Już po niespełna dwóch tygodniach do Moskwy płynęły informacje, że „ekipa Kani popełnia błędy poprzedników i szuka rozwiązań kompromisowych, zamiast zająć twarde stanowisko wobec opozycji”, a „Polskę zalewa fala kontrrewolucji”.
Był to efekt „miękkiej” polityki Stanisława Kani, który żadnym reformatorem nie był, ale opowiadał się za mniej radykalnymi formami walki z powstającą „Solidarnością”, niż tego oczekiwano - po prostu nie stawiał na rozwiązanie siłowe, lecz „polityczne”, czyli przejęcie kontroli nad związkiem, wkomponowanie go w system. Warto w tym miejscu przypomnieć jego stanowisko dotyczące taktyki wobec opozycji z okresu zanim stanął na czele partii.
Otóż 30 maja1979 r. w dokumencie załączonym do protokołu posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR z tego samego dnia Kania pisał: „Dotychczas nie posługujemy się wobec naszych przeciwników metodą więzień i procesów. [...] Dziś jednak słusznie realizowany jest kierunek na nękanie przeciwników i to trzeba nadal konsekwentnie realizować”. Akceptował więc w pełni tzw. działania specjalne Służby Bezpieczeństwa, polegające na różnorodnym nękaniu działaczy opozycji. Jego związki z bezpieką nie ograniczały się zresztą jedynie do jej nadzorowania. Otóż w kwietniu 1954 r. został zarejestrowany, jako właściciel lokalu kontaktowego, któremu nadano kryptonim „Warka”(nie na długo jednak, bo z jego pomocy zrezygnowano już w grudniu 1956 r., z uzasadnieniem, że jego mieszkanie nie nadje się do tego celu, gdyż „zamieszkuje [tam] większa ilość osób”).
Wracając jednak do okresu, kiedy Stanisław Kania stał na czele partii i państwa, nie był to dla niego czas łatwy – obfitował w kolejne konflikty z powstającą „Solidarnością” oraz w ustępstwa na jej rzecz. Co więcej, jak donosiła w grudniu 1980 r. rezydentura KGB w Warszawie, „Ostatnio towarzysz Kania wykazywał tendencję do nieprzyjmowania natychmiast zaleceń przedkładanych mu przez przedstawicieli sowieckiego kierownictwa, miał wątpliwości i nie podzielał naszych ocen sytuacji w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”.
Nie oznaczało to bynajmniej, że stał się partyjnym liberałem. Tymi byli twórcy i działacze tzw. poziomek (czyli struktur poziomych), którzy dążyli do demokratyzacji PZPR, a po wprowadzeniu stanu wojennego – podobnie jak działacze „Solidarności” i pozostałych organizacji opozycyjnych – trafili do ośrodków internowania. Zdawał sobie natomiast sprawę ze słabości kierowanej przez siebie partii czy szerzej – władzy. Np. uzasadniał tzw. ugodę warszawską kończącą kryzys bydgoski z marca 1981 r. w sposób następujący: „kompromis był potrzebny, bo strajku generalnego byśmy nie przetrwali…”
Stanisław Kania znajdował się pomiędzy przysłowiowym młotem, a kowadłem. Tym młotem był oczywiście Kreml naciskający, by podejmować bardziej zdecydowane działania w celu zażegnania „polskiego kryzysu”. Tak np. 4 marca 1981 r. Kania został wezwany (wraz z premierem Jaruzelskim) do Moskwy, gdzie był przywoływany do porządku i pytany, kiedy wreszcie zdecyduje się na rozwiązanie siłowe. Po powrocie miał powiedzieć – jak wynika z danych KGB – Mieczysławowi Moczarowi: „Mimo nacisku Kremla nie mam zamiaru użyć siły wobec opozycji. Nie chcę przejść do historii jako rzeźnik polskiego narodu”. Ponoć zadeklarował też – w rozmowie z inną osobą – że on „nigdy nie poprosi Rosjan o pomoc wojskową”. Sowieckiej interwencji był przeciwny, czemu zresztą dał wyraz także w grudniu 1980 r. w rozmowie ze stojącym na czele Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonidem Breżniewem.
Jak sam twierdzi miał wówczas swoją postawą interwencji tej zapobiec – tłumaczył swemu rozmówcy, że przyniesie ona katastrofalne skutki nie tylko dla Polski, ale również dla Związku Radzieckiego. Jak twierdził po latach – podczas procesu autorów stanu wojennego – sowieckiego przywódcę przekonywał, że „trzeba się liczyć z odruchem Polaków na miarę powstania narodowego”. I nawet, „gdyby weszli sami aniołowie to i tak, za sprawą logiki wydarzeń będą musieli stać się krwawymi okupantami”. Miał mówić, iż w przypadku inwazji wschodniego sąsiada na Polskę „pójdą młodzi chłopcy jak w Powstaniu Warszawskim, nawet bez broni, z butelkami na czołgi”.
Na marginesie, według Stanisława Kani, przywódcy Związku Radzieckiego zrezygnowali z pomysłu interwencji w PRL już wiosną 1981 r. Nie oznaczało to absolutnie ich rezygnacji z siłowego zakończenia „polskiego kryzysu”, I z nacisków – nieraz brutalnych – na takie rozwiązanie „wewnętrzne”.
Kania konsekwentnie nie był do tego skłonny. Trudno powiedzieć co decydowało o takiej postawie: przywiązanie do przyjętej przez strategii, obawy przed powodzeniem operacji wprowadzenia stanu wojennego (w tym własnym losem w tym przypadku), czy też przed tym, że Sowieci w tym ostatnim przypadku będą zmuszeni do wkroczenia do Polski, co oznaczałoby zapewne dużą liczbę ofiar.
Nic zatem dziwnego, że z czasem Kania stał się dla Kremla główną przeszkodą w „normalizacji” sytuacji w Polsce. Świadczył o tym m.in. bezprecedensowy, oficjalny list KC KPZR do KC PZPR z 5 czerwca 1981 r., zawierający ostrą krytykę kierownictwa polskiej partii przed zaplanowanym na 9-10 czerwca XI Plenum Komitetu Centralnego. W sposób niejawny działało natomiast KGB, na co zresztą miał skarżyć się w rozmowie z rezydentem tej służby Witalijem Pawłowem sam Kania: „Dziwią mnie metody, do jakich się uciekacie w postępowaniu ze mną […] Nie było potrzeby mobilizować przeciwko mnie członków Komitetu Centralnego […] Gorzkie to dla mnie doświadczenie, że straciliście do mnie zaufanie”.
Było jednak jeszcze gorzej – Stanisław Kania był poddany (nie wiadomo od kiedy) inwigilacji KGB. Na jej podstawie informowano Moskwę, np. że 5 października 1981 r. „wrócił do domu i powiedział najbliższym, że towarzysze sowieccy nadal pod nim ryją i chcą go usunąć ze stanowiska I sekretarza”. W tym czasie jego dni na czele partii były już policzone, był już po konflikcie z Wojciechem Jaruzelskim w pierwszej połowie września 1981 r. (w związku z kontynuowaniem przez generała w pierwszej połowie września przygotowań („po linii wojskowej”) do stanu wojennego, mimo odrzucenia takiej możliwości przez Biuro Polityczne. Jaruzelski wprost zarzucił wówczas Kani zdradę. Nic zatem dziwnego, że został namaszczony na jego następcę, o czym zresztą towarzysze radzieccy sami poinformowali Stanisława Kanię.
W tej sytuacji 18 października 1981 r. Stanisław Kania podał się do dymisji, która została przyjęta. Jak na bieżąco komentowano w Radiu Wolna Europa, „jego celem zasadniczym, o ile w ogóle można się było dopatrzeć jakiegoś celu [w jego poczynaniach], było wprowadzenie niezbędnego minimum demokracji i uczciwości do partii, tak aby mogła ona zgłaszać pewne uzasadnione pretensje do kierowniczej roli, a jednocześnie wciągnięcie do współpracy +Solidarności+ i w pewnym stopniu Kościoła, których popularność odbiłaby się w pewnym sensie na partii”. Dodawano przy tym dodawano: „Jego [Kani] flirt z demokracją zapowiadał stopniową erozję, może nawet zanikanie państwa komunistycznego”. Jednak surowo oceniano, że „z biegiem czasu Kania wyglądał coraz mniej na zręcznego polityka, a coraz bardziej na przeciętnego gracza politycznego”. Mimo tego – jak konkludował zachodnioniemiecki Deutschlandfunk, wiadomość o ustąpieniu Stanisława Kani – choć nie była na Zachodzie zaskoczeniem – wywołała „głęboką troskę”.
W kolejnych latach Kania nadal zasiadał w Komitecie Centralnym PZPR (do lipca 1986 r.). Był też – do czerwca 1989 r. – posłem na Sejm, a w maju 1985 r. na trzy lata został członkiem Rady Państwa. Nie odgrywał już jednak większej roli politycznej. Zmarł w marcu 2020 r., nieco zresztą – pytanie czy słusznie – zapomniany.
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
Źródło: MHP