85 lat temu, 17 czerwca 1934 r., rozporządzeniem prezydenta Ignacego Mościckiego powołano obóz w Berezie Kartuskiej. Do dziś to jeden z najbardziej kontrowersyjnych momentów w dziejach międzywojennej Polski. Trafiali tam nie tylko przeciwnicy istnienia państwa polskiego z nielegalnej Komunistycznej Partii Polski i ukraińscy terroryści, lecz również krytycy rządów sanacji.
W okresie międzywojennym tworzenie miejsc odosobnienia przeznaczonych dla radykalnych przeciwników funkcjonujących systemów politycznych lub aktualnie rządzących było postrzegane jako rozwiązanie brutalne, ale mieszczące się w ramach dopuszczalnych sposobów zapewnienia stabilności państwa. Radykalizacja autorytaryzmów w latach trzydziestych sprawiała, że tego rodzaju metody stosowano w wielu krajach Europy. Częstym pretekstem do ich zalegalizowania były nadzwyczajne wypadki, m.in. akty terroru politycznego.
15 czerwca 1934 r. przy ul. Foksal w Warszawie w zamachu zginął wicepremier, minister spraw wewnętrznych gen. Bronisław Pieracki. Wykonawcą zbrodni okazał się działacz OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) Hryhorij Maciejko. Jej bezpośrednim zleceniodawcą był przywódca tej formacji, ideolog ukraińskiego nacjonalizmu Stepan Bandera. Jednoznacznym celem było wprowadzenie działań destabilizujących sytuację polityczną i społeczną w południowo-wschodnich województwach RP.
Rząd premiera Leona Kozłowskiego postanowił wykorzystać zamach do wprowadzenia przepisów powołujących „miejsce odosobnienia” dla działaczy ekstremalnych sił politycznych, m.in. Ukraińców, aktywistów ruchu narodowego i komunistów. Już dwa dni później na posiedzeniu Rady Ministrów uzgodniono treść dekretu, który miał zostać przedstawiony do zatwierdzenia prezydentowi Ignacemu Mościckiemu.
Nowe przepisy przyznawały niezwykle szerokie uprawnienia władzom administracyjnym. Bez formalnego postępowania policji i wyroku sądowego możliwe stawało się bezterminowe odizolowanie podejrzanego o działalność wymierzoną w stabilność państwa.
„Osoby, których działalność lub postępowanie daje podstawę do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju lub porządku publicznego, mogą ulec przytrzymaniu i przymusowemu umieszczeniu w miejscu odosobnienia, nieprzeznaczonym dla osób skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw” – czytamy w artykule pierwszym rozporządzenia prezydenta. Decyzję o internowaniu podejmował na wniosek starosty lub wojewody sędzia śledczy wyznaczony przez kolegium administracyjne danego sądu okręgowego. Przysługiwało mu również prawo przedłużania internowania o kolejne trzy miesiące. Co bardzo istotne, od decyzji sędziego nie istniała droga odwoławcza. Podstawą wniosku władz lokalnych był raport o działalności podejrzanego, sporządzany przez miejscową policję.
Cztery dni po ukazaniu się rozporządzenia, 21 czerwca 1934 r., wydano instrukcję, która w województwie poleskim tworzyła Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Obóz umieszczono w dawnych koszarach im. Waleriana Łukasińskiego. Umieszczenie go w jednym z najmniej rozwiniętych gospodarczo i izolowanych województw wschodniej Polski (dziś Bereza znajduje się na obszarze Białorusi) było podyktowane dążeniem do ograniczenia kontaktów więźniów ze ich środowiskami politycznymi. Rząd mógł także liczyć na wsparcie tamtejszego wojewody, Wacława Kostka-Biernackiego, który już w czasie służby w Legionach dał się poznać jako bezwzględny strażnik dyscypliny. Jedną z jego pierwszych decyzji po powstaniu obozu było wprowadzenie całkowitego zakazu fotografowania i zbliżania się do niego przez przybywających na miejsce dziennikarzy i okolicznych mieszkańców. Komendantem „miejsca odosobnienia” został nominowany zastępca komendanta Policji Państwowej w województwie poznańskim, podinspektor Bolesław Greffner. Już po kilku miesiącach został odwołany, prawdopodobnie z powodu stosowania wobec zatrzymanych nadmiernie brutalnych metod.
Powołanie Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej spotkało się z oburzeniem legalnej i nielegalnej opozycji. „Kompartia [Komunistyczna Partia Polski] lansuje pogląd, że obozy te przygotowane są w pierwszym rzędzie dla działaczy komunistycznych, których +faszyzm+ zamierza w ten sposób w działalności sparaliżować” – pisano w jednym z raportów o nielegalnej aktywności komunistycznej, przygotowanych przez urząd wojewódzki w Kielcach.
Decyzję władz wyjaśniała prasa związana z obozem sanacji.
„Zarządzenie ustanawiające obozy izolacyjne nie należy do aktów radosnych. W ciągu lat, które minęły od chwili zamachu majowego, kolejne Rządy unikały posunięć i decyzji tego rodzaju – posługując się zazwyczaj normalnymi środkami utrzymania porządku publicznego. […] Dlaczego więc zmieniamy metody? – dlatego, że nie metoda jest istotą sprawy, lecz cel. Jeśli chodzi o stosunki wewnętrzne Polski, to celem naszym, którego nie kryjemy od początku, jest wprowadzenie i utrwalenie wewnętrznego ładu” – podkreślała „Gazeta Polska” w artykule z 19 czerwca 1934 r. W dalszych fragmentach dziennikarze zapowiadali koniec „rządów w białych rękawiczkach”.
Pierwsi internowani przybyli do Berezy Kartuskiej już 8 lipca. Byli to działacze nielegalnych organizacji ukraińskich oraz Obozu Narodowo-Radykalnego. Do „miejsca odosobnienia” docierali w eskorcie policji. Przekazanie funkcjonariuszom następowało w kancelarii mieszczącej się poza właściwym terenem obozu. Po przestąpieniu jego bram zatrzymani bardzo szybko stawali się obiektem szykan.
„Ciosy sypią się ze wszystkich stron. [Więźniowie] biegną, potykając się, padają i podnoszą się pod ciosami, znów padają, gubiąc swe tłumoki i węzełki. Biegną między zasiekami z drutu kolczastego — i wszędzie napotykają policjantów, którzy wyskakują naprzeciw swych ofiar, ustawiają się jak futboliści na lecącą piłkę i strasznym zamachem pałki walą ludzi z nóg” – wspominał jeden z osadzonych. Zatrzymanym odbierano niemal wszystkie rzeczy osobiste. W zamian przekazywano drelich więzienny z naszytym numerem identyfikacyjnym. Następnie więźniowie trafiali do pozbawionej wszelkich sprzętów więziennych „sali przyjęć”, gdzie oczekiwali na przydzielenie celi. Mogli tam spędzić nawet dwa lub trzy tygodnie. Był to czas przeznaczony na nauczenie się regulaminu miejsca odosobnienia: „Każdy więzień obowiązany jest ślepo słuchać wszelkich rozkazów i wypełniać je szybko i ochoczo. W razie nieposłuszeństwa stosuje się siłę fizyczną, a także kary aresztu i karceru. Więzień winien zwracać się do każdego policjanta nie inaczej jak przez +panie komendancie+, +melduję posłusznie+, +proszę posłusznie+. Na terenie miejsca odosobnienia każdy rozkaz musi być wykonany biegiem. W Berezie wszyscy winni przestrzegać bezwzględnie milczenia. Przy próbie najmniejszego oporu użyta będzie broń”.
Poza biciem metodą dyscyplinowania więźniów było symulowanie egzekucji. „Wyprowadzono mnie do piwnicy i wprowadzono do lochu, gdzie leżała słoma. Podoficer policji wprowadził mnie do wnęki i kazał uklęknąć z podniesionymi rękami. Po chwili weszło dwóch policjantów, którym kazał załadować broń, miało to stworzyć pozory, iż szykują się do egzekucji. Po parominutowej ciszy ten sam podoficer oświadczył mi, że jeżeli będę usiłował uciekać, to mnie zastrzeli” – wspominał jeden z pierwszych zatrzymanych.
Kompleks obozowy w Berezie Kartuskiej składał się z dwóch części przedzielonych ulicą. Po jednej stronie, w dawnym kasynie garnizonowym, umieszczono kancelarię oraz mieszkanie komendanta. Za gmachem kasyna znajdowały się trzy budynki z mieszkaniami przeznaczonymi dla podoficerów policji pracujących w „miejscu odosobnienia” i ich rodzin. Po drugiej stronie ulicy w dwóch budynkach z czerwonej cegły mieściła się właściwa część obozu. Jeden z gmachów zajmowali policjanci pełniący funkcję strażników. W drugim, dwupiętrowym, przebywali osadzeni. Jedynym wyposażeniem cel mieszczących od dwudziestu do czterdziestu więźniów były prycze. Do cel docierało bardzo niewiele światła. Okna zamalowano wapnem, a w późniejszym okresie działania obozu zabito deskami, pozostawiając tylko mały wywietrznik. Jedna z sal była przeznaczona nawet dla piętnastu więźniów i pełniła funkcję karceru.
Przygotowany przez Kostkę-Biernackiego regulamin „miejsca odosobnienia” przypominał przepisy wojskowe. Obowiązywał ścisły porządek dnia: godz. 4.00 — pobudka, 4.00—5.00 — ubieranie się, mycie się, sprzątanie, 5.00—5.30 — śniadanie, mycie naczyń, 5.30—6.30 — apel, raport, kontrola sal, 6.30—11.30 — praca, ćwiczenia, 11.30—13.00 — obiad, mycie naczyń, odpoczynek, 13.00—17.00 — praca, ćwiczenia, 17.00—18.00 — powrót na teren obozu, apel, 18.00—19.00 — kolacja, mycie naczyń, 19.00—19.15 — przygotowanie się do snu, 19.15 — cisza nocna. Dodatkowym obostrzeniem był zakaz palenia tytoniu i otrzymywania paczek od rodziny. Pozwalano jedynie na wysyłanie listów o ściśle kontrolowanej treści.
Korzystanie z toalet było dozwolone jedynie po posiłkach, a czas na załatwienie swoich potrzeb liczono w sekundach. Kąpiele urządzano w soboty i podobnie jak większość innych czynności odbywały się one w zawrotnym tempie. „Przed łaźnią na dworze należało złożyć swoje ubranie. Następnie biegiem należało przebiec pod wrzącą wodą, na boku należało się namydlić, a potem znowu biegiem jeden za drugim przebiec pod prysznicem dla spłukania mydła. Ponieważ ruch regulowali policjanci z pałkami, którzy z upodobaniem walili w mokre ciała, jako że guma wówczas dobrze się lepiła, pośpiech był taki, że rzadko udawało się zmyć mydliny” – wspominał jeden z więźniów.
Niemal wszyscy osadzeni pracowali fizycznie. Najbardziej ceniono przydział do prac wymagających specjalnego przygotowania. Więcej szczęścia mieli więc krawcy, szewcy, kowale, kucharze. Uprzywilejowani byli również więźniowie sprzątający mieszkania policjantów. Do tych prac kierowano najbardziej wycieńczonych lub donosicieli, cieszących się względami strażników. Znacznie ciężej pracowali przydzieleni do wyrobu betonowych kostek brukowych lub prac nad brukowaniem drogi. Zdecydowanie najgorszym przydziałem było zaś sprzątanie toalet lub wywożenie nieczystości. Z powodu braku jakichkolwiek narzędzi czynności te wykonywano rękami. Ci, dla których nie wystarczyło jakichkolwiek zajęć, przez wiele godzin na dziedzińcu „miejsca odosobnienia” wykonywali ciężkie ćwiczenia fizyczne. „Często zdarzały się wypadki, że komendant upatrzył sobie ofiarę i wywołując ją, mówił: +Dlaczego to aresztowany wykonuje pracę niechętnie?+. Zaraz 25 pał i znowu biegiem do parkanu i z powrotem tak długo, aż więzień całkowicie wyczerpany nie mógł już nogami powłóczyć. Wtenczas ręce z łopatą do góry, przysiad, czołganie się, potem znowu do pracy” – opowiadał działacz ludowy Władysław Ryncarz.
Dniem wolnym od pracy była niedziela. Wówczas więźniowie mieli prawo siedzieć na pryczach, a po złożeniu pisemnego wniosku brać udział w mszach rzymskokatolickich i greckokatolickich odbywających się na dziedzińcu obozu. W 1938 r. zrezygnowano z organizowania mszy ze względu na ryzyko przekazywania przez księży informacji od rodzin internowanych. Zakazano też siedzenia na pryczach. Od tej pory osadzeni mogli jedynie stać przy pryczach z twarzami zwróconymi do ściany.
Przez cały okres istnienia obozu została podjęta tylko jedna próba ucieczki. Sztuka ta udała się kryminaliście, a nie więźniowi politycznemu. Nigdy nie został ujęty. „Miejsce odosobnienia” opuszczali także ciężko chorzy. Komendant zgadzał się na ich przedwczesne zwolnienie, aby nie pogarszać statystyki liczby zgonów. Z kolei sposobem na zwolnienie lub przeniesienie do zwyczajnego więzienia mogło być podjęcie współpracy z władzami lub rozpoczęcie zwyczajnego procesu sądowego. Zdecydowana większość osadzonych w Berezie odbywała jednak całą „zasądzoną” lub przedłużaną karę. „Rekordzista”, jeden z komunistów żydowskiego pochodzenia, przebywał obozie przez prawie trzy i pół roku – od 20 kwietnia 1936 do 18 września 1939 r.
Liczba osadzonych znacząco wzrosła w ostatnich miesiącach funkcjonowania „miejsca odosobnienia”. Do Berezy trafiali wówczas nie tylko działacze nielegalnych organizacji politycznych, lecz również dziennikarze i publicyści krytyczni wobec polityki władz. Wśród nich był m.in. redaktor naczelny wileńskiego „Słowa” Stanisław Cat-Mackiewicz. 23 marca 1939 r. został zatrzymany za „systematyczną krytykę rządu, za pomocą sztucznie dobieranych argumentów, i podrywanie zaufania narodowego do Naczelnego Wodza”.
W czasie pięciu lat istnienia obozu zmarło trzynastu więźniów. Zdecydowana większość w szpitalu w nieodległym Kobryniu. Jeden z działaczy komunistycznych odebrał sobie życie, podrzynając gardło. Samobójstwo popełniło też co najmniej trzech policjantów służących w Berezie.
Ogromną niewiadomą pozostaje to, jak wiele osób przewinęło się przez obóz. Prawdopodobnie było to kilka tysięcy. Z dużą dokładnością możemy mówić o liczbie uwięzionych w poszczególnych momentach istnienia „miejsca odosobnienia”. W październiku 1934 r. przebywało w nim 390 osób. Rok później było ich zaledwie 99. W 1937 r. liczba zaczęła rosnąć. W kwietniu 1938 było ich aż 800. W sierpniu 1939 r. około 500. Nie wiemy, jak wielu przebywało w Berezie ostatniego dnia istnienia obozu – 18 września 1939 r. Więźniowie opuścili wówczas niepilnowany już teren.
Funkcjonowanie Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej do dziś budzi ogromne kontrowersje. Bez wątpienia działalność obozu była złamaniem zasad praworządności.
„Wszystko to byli ludzie, którym wina nie była udowodniona, którzy dostali się tutaj, a nie do normalnego, humanitarnego więzienia, tylko dlatego, że policja nie mogła im winy udowodnić” – oceniał Stanisław Cat-Mackiewicz. Jego internowanie jest jednym z najbardziej jaskrawych przypadków prześladowania z powodu wyrażanych poglądów, a nie jakiejkolwiek aktywności wymierzonej w rząd RP. Cat-Mackiewicz stanął przed powołaną przez gabinet Władysława Sikorskiego komisją do spraw działalności obozu. 26 września 1941 r. decyzją rządu RP dekret o powołaniu Miejsca Odosobnienia został uchylony. W okresie PRL „obóz koncentracyjny” w Berezie Kartuskiej był jednym z najważniejszych argumentów przeciwko „faszystowskim rządom sanacji”.
Cytaty ze wspomnień na podstawie: W. Śleszyński, „Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej 1934–1939”, Białystok 2003
Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /