Masakra w „czarny czwartek” 17 grudnia 1970 r. w Gdyni mogła być celową prowokacją wymierzoną we Władysława Gomułkę. Być może ktoś na Kremlu uznał, że pierwszy sekretarz robi się zbyt samodzielny i warto zastąpić go kimś bardziej spolegliwym - powiedział PAP Piotr Brzeziński z Oddziału IPN w Gdańsku, współautor nowowydanej książki „Pogrzebani nocą. Ofiary Grudnia ’70 na Wybrzeżu Gdańskim. Wspomnienia, dokumenty”.
17 grudnia 1970 r. w Gdyni wojsko otworzyło ogień do robotników idących do pracy. Było to najtragiczniejsze wydarzenie w czasie pacyfikacji robotniczych protestów na Wybrzeżu dokonanej przez władze komunistyczne - w jej wyniku zginęło 45 osób, a 1 165 odniosło rany.
PAP: 16 grudnia wieczorem wicepremier Stanisław Kociołek zaapelował do strajkujących w Trójmieście robotników, aby następnego dnia udali się do pracy. Jednak rankiem 17 grudnia, gdy setki stoczniowców wysiadły na stacji Gdynia Stocznia, wojsko otworzyło ogień. Dlaczego?
Piotr Brzeziński: To pytanie wciąż nie doczekało się odpowiedzi. Miałem okazję osobiście zapytać o to Stanisława Kociołka. Powiedział mi, że on sam nie wiedział, że planuje się taką akcję. Jego zdaniem strzelanie do robotników było prowokacją polityczną wymierzoną w Gomułkę...
PAP: Prowokacją? Na czym miała ona polegać?
Piotr Brzeziński: Zanim odpowiem na to pytanie, muszę powiedzieć o przebiegu wypadków do feralnego 17 grudnia. Otóż pierwsze manifestacje – będące reakcją na podwyżkę cen żywności – zaczęły się w Gdyni 15 grudnia. Już wtedy okazało się, że tutejszy protest ma inny charakter niż te w Gdańsku, Szczecinie i Elblągu.
Gdynianie najpierw udali się pod budynek Komitetu Miejskiego PZPR. Okazało się jednak, że pierwszy sekretarz uciekł przed nimi do sztabu Marynarki Wojennej i ani myślał rozmawiać z robotnikami. Wówczas demonstranci przeszli pod Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Tam wyszedł do nich przewodniczący Prezydium Jan Mariański, który powiedział, że uznaje ich protest za legalny, po czym podpisał z protestującymi porozumienie zawierające szereg punktów o charakterze socjalnym. I to w zupełności wystarczyło, by sytuacja w Gdyni stała się całkowicie opanowana, choć Mariański nic nie obiecał. Powiedział tylko, że przekaże postulaty strajkujących do Gdańska i Warszawy. Wkrótce potem ukonstytuował się komitet strajkowy, który – za zgodą Mariańskiego – obradował w Zakładowym Domu Kultury Zarządu Portu Gdynia. Co ważne, miał on charakter międzyzakładowy. Można więc powiedzieć, że to właśnie w Gdyni powstało coś, co 10 lat później rozwinęło się w Solidarność.
Piotr Brzeziński: Niektórzy historycy mówią, że na takim tragicznym obrocie spraw mogło zależeć „towarzyszom radzieckim". Dzień po masakrze do KC PZPR przyszedł list z Kremla, w którym pisano, że problem rewolty robotniczej na Wybrzeżu trzeba rozwiązać w sposób polityczny. W zawoalowanym języku partyjnym oznaczało to, że Rosjanie oczekują zmiany na szczycie władz PRL. Gomułka musiał więc wiedzieć, że jego dni na czele PZPR są już policzone.
PAP: Ale władze nie zamierzały biernie przyglądać się robotniczej aktywności...
Piotr Brzeziński: Po kilkunastu godzinach od zawiązania komitetu, około północy, do jego siedziby wtargnęli esbecy i milicjanci. Brutalnie pobili wszystkich jego członków i wywieźli ich do aresztu w Wejherowie. Proszę zauważyć, że ten atak nie był niczym uzasadniony. Nawet raporty SB mówią, że 15 grudnia – jak tylko władze uznały legalność strajku – był w Gdyni spokojnym dniem. Strajkujący byli bardzo pozytywnie usposobieni i oczekiwali, że przedstawiciele partii podejmą z nimi rozmowy.
Sytuacja zaczęła się zaostrzać, gdy rozeszła się wieść o aresztowaniu członków komitetu. Od ranka 16 grudnia gdynianie zaczęli domagać się uwolnienia działaczy strajkowych. W tym czasie funkcjonariusze SB zaczęli posyłać do Warszawy coraz bardziej niepokojące meldunki o sytuacji w mieście. I rzeczywiście było tak, jak gdyby w stolicy ktoś na nie czekał. Właśnie po to, by podjąć decyzję o blokadzie portu i stoczni w Gdyni, która zakończyła się masakrą.
PAP: Kiedy ta decyzja zapadła?
Piotr Brzeziński: Jeszcze 16 grudnia, najprawdopodobniej w godzinach popołudniowych. W tym czasie Kociołek szykował się do swojego przemówienia telewizyjnego, w którym uspokajał gdynian i mówił, że trzeba wracać do pracy. Jak wspomniałem, wicepremier twierdził, że nic nie wiedział o planach blokady. I rzeczywiście, nie dysponujemy żadnymi dokumentami, które by potwierdzały, że Kociołek mógł coś o tej sprawie wiedzieć. Ale – patrząc z drugiej strony – był on przecież wicepremierem i członkiem Biura Politycznego KC PZPR, więc w hierarchii partyjnej stał wyżej niż np. współodpowiedzialny za pacyfikację strajków na Wybrzeżu Zenon Kliszko.
Wątpię, by prawdą było, że nie posiadał żadnych informacji. Pośrednio przyznał się do tego sam – w rozmowie ze mną i z innymi historykami. Twierdził, że m.in. kazał wstrzymać ruch autobusów i trolejbusów w Gdyni. Również powiadomił o blokadzie poprzez specjalnych gońców hotele robotnicze. Pojawia się jednak pytanie: dlaczego Kociołek nie zdecydował się wygłosić kolejnego przemówienia, w którym odwołałby swoje wcześniejsze słowa? Zamiast tego, jego odezwę wzywającą ludzi do powrotu do pracy wyemitowano nieco później raz jeszcze. Nawet jeśli niechcący, to bezsprzecznie przyczynił się do wyprowadzenia ludzi pod lufy karabinów. Przecież gdyby nie jego apel, to większość ludzi nie stawiłaby się 17 grudnia gotowa do pracy na stacji Szybkiej Kolei Miejskiej Gdynia Stocznia.
PAP: Jeśli to rzeczywiście była prowokacja, to kto mógł za nią stać?
Piotr Brzeziński: Na to pytane również wciąż nie ma satysfakcjonującej odpowiedzi. Niektórzy historycy mówią, że na takim tragicznym obrocie spraw mogło zależeć „towarzyszom radzieckim". Dzień po masakrze do KC PZPR przyszedł list z Kremla, w którym pisano, że problem rewolty robotniczej na Wybrzeżu trzeba rozwiązać w sposób polityczny. W zawoalowanym języku partyjnym oznaczało to, że Rosjanie oczekują zmiany na szczycie władz PRL. Gomułka musiał więc wiedzieć, że jego dni na czele PZPR są już policzone. Wkrótce potem podano nawet oficjalny komunikat, jakoby pierwszy sekretarz stracił wzrok i czasowo był niezdolny do pełnienia obowiązków służbowych. To nawet po trosze wyglądało jak przewrót pałacowy, bo gdy Gomułka był jeszcze oficjalnie szefem partii, to do Edwarda Gierka do Katowic pojechali Stanisław Kania i Franciszek Szlachcic, by go przekonać, że w zaistniałej sytuacji tylko on może objąć władzę. Zgodził się.
Oczywiście, nie ma ewidentnych dowodów na prawdziwość takiego scenariusza, przynajmniej w polskich archiwach. I też nie sądzę, byśmy je tam znaleźli. Istnieje natomiast wiele przesłanek ku temu, że być może takowe odnajdą się kiedyś w archiwach rosyjskich. Musimy bowiem pamiętać, że przynajmniej niektóre zachowania polityczne Gomułki – np. podpisanie 7 grudnia układu o normalizacji stosunków dyplomatycznych z RFN – nie podobały się Moskwie. Być może ktoś na Kremlu uznał, że Gomułka robi się zbyt samodzielny i warto zastąpić go kimś bardziej spolegliwym. Właśnie kimś takim, jak Gierek.
Zresztą w tej sprawie pojawia się jeszcze jeden tajemniczy wątek, związany z osobą Mieczysława Moczara, wówczas odpowiedzialnego m.in. za służby bezpieczeństwa. Otóż 14 grudnia esbecja poinformowała Gomułkę, że w Gdańsku zabito dwóch milicjantów. Ta informacja była fałszywa, ale to właśnie na jej podstawie pierwszy sekretarz wydał rankiem 15 grudnia słynną dyspozycję, że w przypadku zagrożenia żołnierze i milicjanci mają strzelać do manifestantów.
Zastanawiająca jest jeszcze jedna rzecz. Otóż oficjalnie zadaniem żołnierzy i milicjantów było zablokowanie robotnikom i innym pracownikom dostępu do portu i stoczni. Ale nie ustawiono ich tuż przy tych zakładach pracy, ale prawie kilometr dalej - właśnie w pobliżu stacji Gdynia Stocznia. W efekcie, ludzie którzy wysiadali z pociągów Szybkiej Kolei Miejskiej musieli wpaść na tę blokadę. Poza tym, ta stacja był miejscem przesiadki dla wszystkich tych, którzy jechali z Wejherowa do Gdańska i z Gdańska do Wejherowa. Z powodu blokady istniało więc ogromne ryzyko, że w pewnym momencie natłok podróżnych będzie tak duży, że nie pomieszczą się na peronie. To zwiększało szansę na ofiary.
Myślę, że obrażalibyśmy inteligencję sztabowców ludowego Wojska Polskiego, gdybyśmy twierdzili, że oni nie zdawali sobie z tego wszystkiego sprawy. Ale to pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi: dlaczego blokadę ustawiono właśnie w tym miejscu? Sądzę, że wszystko to, o czym teraz mówiłem, może stanowić zbiór przesłanek, iż – tak jak mówił Kociołek – była to celowa prowokacja. Mówię „mogła”, bo ewidentnych dowodów na prawdziwość takiej wersji zdarzeń nikt nie odnalazł.
PAP: Kierujący akcją pacyfikacji Wybrzeża członek Biura Politycznego KC PZPR Zenon Kliszko powiedział: ”Mamy do czynienia z kontrrewolucją i nieważne jest, że zginie 200, czy więcej stoczniowców”. Czy on – i inni członkowie partii - naprawdę wierzyli, że te wystąpienia robotnicze to jest kontrrewolucja?
Piotr Brzeziński: Dobre pytanie. Niestety wydaje mi się, że część tych ludzi mogła naprawdę w to wierzyć. Gdy badałem akta partyjne z tamtego czasu, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że większość działaczy partyjnych w ogóle nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia protestami. Można tam znaleźć zapisy rozmów na różne tematy, ale nie na te istotne, dotyczące warunków życia mieszkańców Wybrzeża.
Natomiast Służba Bezpieczeństwa już przynajmniej od roku alarmowała, że nastroje społeczne w stoczniach i w portach są coraz gorsze. Tymczasem aktywiści PZPR żyli w świecie zaklęć ideologicznych i frazesów o klasie robotniczej, jak gdyby w ogóle nie zauważali realnych problemów bytowych robotników – w szczególności młodych – których podwyżki cen postawiły pod ścianą. A przecież to właśnie z tego powodu tak wielu z nich wyszło na ulice.
PAP: Czyli część aparatu partyjnego mogła być nieświadoma realnej sytuacji społeczno-ekonomicznej większości Polaków?
Piotr Brzeziński: Bez Grudnia '70 nie sposób zrozumieć Sierpnia '80. Osobiście daleki jestem od stawiania tez, że wydarzenia z grudnia 1970 roku były potrzebne, by w sierpniu 1980 roku można było stworzyć udaną taktykę walki z systemem komunistycznym. To w zbyt łatwy sposób usprawiedliwiałoby ofiary grudniowe. Ale faktem jest, że strajkujący w sierpniu 1980 roku zdawali sobie już sprawę z szeregu zagrożeń, o których nie mieli pojęcia ich koledzy 10 lat wcześniej.
Piotr Brzeziński: Myślę, że tak. Nawet Władysław Gomułka i jego najbliższe otoczenie mogło nie zdawać sobie sprawy z rzeczywistych nastrojów społecznych. Jest wątpliwe, czy meldunki SB o sytuacji w kraju trafiały na biurka decydentów. Mam takie przypuszczenie, że gdyby trafiały, to czytano by je z uwagą. A przecież Gomułka słynął z tego, że wczytywał się szczegółowo we wszystkie dostarczane mu materiały. I potrafił je wertować wiele godzin. Czy ignorowałby tak ważne informacje? Wydaje się również, że nawet tak bliski współpracownik pierwszego sekretarza, jak właśnie Kociołek, nie miał odwagi powiedzieć prawdy Gomułce. Gdy przyjechał 12 grudnia do Gdańska na posiedzenie podstawowej organizacji partyjnej w Stoczni im. Lenina i tam zaczął zachwalać podwyżki, to tych wieści nie przyjęli dobrze nawet działacze PZPR. A bezpartyjni robotnicy, którzy weszli na salę, po prostu Kociołka wygwizdali. I jakoś wicepremierowi nie przyszło do głowy, by o tych reakcjach natychmiast powiadomić Gomułkę.
PAP: Jakie wnioski z wydarzeń "czarnego czwartku" płynęły dla kształtującej się w późniejszym czasie opozycji?
Piotr Brzeziński: Bez Grudnia '70 nie sposób zrozumieć Sierpnia '80. Osobiście daleki jestem od stawiania tez, że wydarzenia z grudnia 1970 roku były potrzebne, by w sierpniu 1980 roku można było stworzyć udaną taktykę walki z systemem komunistycznym. To w zbyt łatwy sposób usprawiedliwiałoby ofiary grudniowe. Ale faktem jest, że strajkujący w sierpniu 1980 roku zdawali sobie już sprawę z szeregu zagrożeń, o których nie mieli pojęcia ich koledzy 10 lat wcześniej. To, że – przykładowo – w sierpniu ograniczono się do strajków okupacyjnych świadczy najlepiej o tym, że wyciągnięto wnioski z lekcji grudniowej. Bo gdy robotnicze załogi wychodziły z zakładów do miasta, to bardzo łatwo było o prowokacje bezpieki. Tak było w Gdańsku, gdzie wśród manifestujących pojawiały się grupki „robotników” ubranych w stoczniowe kombinezony i nowe nieużywane kaski, które ochoczo niszczyły witryny sklepowe. A potem okazywało się, że nikt tych ludzi nie zna. W 1980 roku takie sytuacje już się nie zdarzały.
To, że w 1980 roku powstał międzyzakładowy komitet strajkowy było również konsekwencją Grudnia '70. Uznano, że jest to taktyka warta powtórzenia, choć w grudniu 1970 roku – jak powiedziałem – komitet został spacyfikowany. No i nie zapominajmy o tym, że wśród 21 postulatów Sierpnia '80 jeden dotyczył właśnie budowy pomnika ofiar Grudnia '70. Pamięć o ofiarach była więc bardzo żywa. A to, że już w 1980 roku odsłonięto te pomniki uzmysławia nam, że to był dla robotników priorytet.
PAP: A jaką lekcję wyniosła z "czarnego czwartku" władza?
Piotr Brzeziński: No cóż, w 1970 roku najpierw wprowadziła podwyżki, a dopiero potem wyprowadziła na ulicę wojsko. Ale już w 1981 roku wpierw na ulicach postawiła czołgi i żołnierzy, a dopiero w lutym 1982 roku wprowadziła podwyżki. Myślę więc, że władza w tym względzie wyciągnęła „odpowiednie” wnioski.
Nie można również zaprzeczyć temu, że Edward Gierek, gdy obejmował władzę, zapowiedział, że nie będzie strzelał do robotników. I wśród wielu nieurzeczywistnionych obietnic tej akurat dotrzymał. Za to strzelać do „proletariatu” nie wahał się później gen. Wojciech Jaruzelski.
PAP: Masakra przy stacji Gdynia Stocznia była zaledwie ponurym preludium. 17 grudnia starcia z robotnikami trwały cały dzień. Policja i wojsko strzelały na ulicach i z helikopterów. Były liczne ofiary. Wieczorem katowano złapanych manifestantów. Czy ktokolwiek poniósł konsekwencje za tragedię „czarnego czwartku”?
Piotr Brzeziński: Proces partyjnego i wojskowo-milicyjnego kierownictwa trwał 20 lat i tak naprawdę nikogo z decydentów nie skazano. Większość z nich zmarła w jego trakcie. Sam Kociołek umarł 1 października 2015 roku i nie poniósł żadnej odpowiedzialności. Co prawda, w międzyczasie skazano na 2 lata w zawieszeniu dwóch oficerów, którzy wydawali rozkazy podczas blokady stoczni w Gdańsku i Gdyni, ale żaden z nich nie trafił za kratki. Prawda jest też taka, że prawdziwi decydenci już dawno nie żyją, na czele z Gomułką. Z pewnością nie tego spodziewały się rodziny ofiar, gdy w latach 90. rozpoczął się w tej sprawie proces.
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
jur/ ls/ mhr/