Funkcjonariusze niemieckiego wymiaru sprawiedliwości nie byli przesadnie gorliwi w ściganiu nazistowskich zbrodniarzy - mówi prok. Łukasz Gramza z Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie. Część z nich spokojnie dożyła swoich dni.
40 lat temu, 4 lipca 1975 roku przed sądem w Hamburgu zakończył się proces byłego szefa warszawskiego Gestapo Ludwiga Hahna. Były dowódca policji bezpieczeństwa (Sipo) i służby bezpieczeństwa (SD) w okupowanej Warszawie został uznany winnym popełnienia masowego mordu i skazany na karę dożywotniego więzienia.
PAP: Wielu niemieckich zbrodniarzy wojennych uniknęło sprawiedliwości, bądź otrzymało kary zupełnie nieadekwatne do popełnionych podczas II wojny światowej czynów. Ludwig Hahn i Wilhelm Koppe to wręcz modelowe przykłady. Kim był pierwszy z nich?
Prok. Łukasz Gramza: Ludwig Hahn był oficerem SS w stopniu SS-Standartenführera. W okupowanej Polsce pełnił funkcję komendanta służby bezpieczeństwa i policji na terenie dystryktu krakowskiego, a następnie – podobną - w dystrykcie warszawskim. Obciąża go duża liczba zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych na terenie Generalnego Gubernatorstwa. W Krakowie odpowiadał za przeprowadzenie akcji AB, czyli fizycznej likwidacji tzw. warstwy przywódczej – polskich urzędników i elity intelektualnej. Z kolei w dystrykcie warszawskim, jako szef Gestapo, ponosił odpowiedzialność za okrucieństwa na Alei Szucha, łapanki i wywózki więźniów Pawiaka do obozów koncentracyjnych, a także deportacje ludności żydowskiej do obozu zagłady w Treblince. Był jednym z największych zbrodniarzy, którzy działali w czasie wojny w Polsce.
PAP: Co się z nim stało po wojnie?
Prok. Łukasz Gramza: Ukrył się i starał się zatrzeć za sobą ślady. W 1946 roku został wpisany na listę poszukiwanych niemieckich zbrodniarzy wojennych. Nie udało się go odnaleźć, dlatego przestano go szukać na początku lat 50. Kilka lat później wyszedł z ukrycia. Poczuł się na tyle bezpiecznie, że zaczął posługiwać się prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Pracował w branży ubezpieczeniowej i maklerskiej. Zajmował eksponowane stanowiska. Przestał też skrywać swoją działalność z czasów II wojny światowej i otwarcie o niej mówił.
Prok. Łukasz Gramza: Ludwig Hahn był oficerem SS w stopniu SS-Standartenführera. W okupowanej Polsce pełnił funkcję komendanta służby bezpieczeństwa i policji na terenie dystryktu krakowskiego, a następnie – podobną - w dystrykcie warszawskim. Obciąża go duża liczba zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych na terenie Generalnego Gubernatorstwa. (...) Był jednym z największych zbrodniarzy, którzy działali w czasie wojny w Polsce.
PAP: Oficjalnie przyznawał się do popełnionych zbrodni?
Prok. Łukasz Gramza: Nie, ale nie krył się z tym, jakie stanowiska zajmował. Nie kwestionował również tego, że to za jego urzędowania w dystrykcie warszawskim zlikwidowano getto warszawskie i brutalnie zwalczano polskie podziemie niepodległościowe.
PAP: Wymiar sprawiedliwości RFN zaczął się nim interesować w 1960 roku, na fali słynnego procesu innego zbrodniarza, Adolfa Eichmanna...
Prok. Łukasz Gramza: Tak, ale dopiero w 1974 roku sąd wydał na Hahna wyrok - dożywocie. Jednak z powodu złego stanu zdrowia – chorował na raka – zwolniono go w 1983 roku. Zmarł 3 lata później.
PAP: A Koppe? Jakie były jego losy?
Prok. Łukasz Gramza: Były niemal bliźniacze względem losów Hahna. Podczas wojny był funkcjonariuszem SS i policji. Najpierw pełnił służbę w Kraju Warty, a potem na terenie Generalnego Gubernatorstwa, gdzie w Krakowie był prawą ręką Hansa Franka. To właśnie tutaj dopuścił się szeregu zbrodni wojennych. Odpowiadał za represje wobec ludności polskiej i zagładę polskich Żydów. Osobiście wydał szereg rozkazów dotyczących likwidowania członków ruchu oporu, a także akcji odwetowych na cywilach za pomoc partyzantom.
PAP: Jak radził sobie po wojnie?
Prok. Łukasz Gramza: Początkowo ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem, ale po pewnym czasie wrócił do prawdziwego. Polskie władze wielokrotnie kierowały do RFN wnioski o jego ekstradycję, ale nie zostały one uwzględnione. Aresztowano go dopiero w 1960 roku, ale został zwolniony i odpowiadał z wolnej stopy. W roku 1964 wszczęto przeciwko niemu postępowanie dotyczące udziału w zamordowaniu ponad 100 tys. osób, ale nigdy nie zakończyło się ono stwierdzeniem winy oskarżonego. W 1966 roku sąd oddalił jego sprawę z powodu rzekomego złego stanu zdrowia i Koppe zmarł spokojnie w swoim domu w 1975 roku.
PAP: Zły stan zdrowia był chyba częstą wymówką nazistowskich zbrodniarzy, którzy chcieli wymknąć się sprawiedliwości?
Prok. Łukasz Gramza: To prawda. Podawanie złego stanu zdrowia po to, by uniemożliwić przeprowadzenie procesu sądowego, było częstym wybiegiem oskarżonych. Stosowali go zarówno wyżsi, jak i niżsi rangą funkcjonariusze nazistowskiego reżimu. I często powoływali się na problemy, które nie zagrażały ich życiu. Wskazywali np. na depresję, albo choroby psychiczne. Natomiast sądy w RFN traktowały te deklaracje bardzo liberalnie, co oczywiście było na rękę oskarżonym.
PAP: Jak to w ogóle było możliwe, że ludzie, o których wiedziano, że mają na sumieniu zbrodnie, w społeczeństwie zachodnich Niemiec żyli sobie często spokojnie, a czasem nawet zajmowali wysokie stanowiska?
Prok. Łukasz Gramza: Po powstaniu RFN, ochłodzeniu stosunków z tzw. „ścianą wschodnią” i nasilaniu się zimnej wojny, zaczęło brakować motywacji do ścigania tych ludzi. Doszło również do zmiany postawy społeczeństwa niemieckiego względem niedawnej przeszłości. Coraz powszechniejsze było przekonanie, że II wojna światowa jest tematem zamkniętym, którym powinni zajmować się raczej historycy, a nie prokuratorzy.
Denazyfikacja zaczęła odchodzić w niepamięć. To sprzyjało zbrodniarzom, którzy wychodzili z ukrycia, a niejednokrotnie zaczynali nawet pełnić ważne funkcje. Byli dobrze ustosunkowani do nowej politycznej rzeczywistości, posiadali wielu znajomych na wysokich stanowiskach, co budowało w nich poczucie bezkarności. Często też, jak byli oficerowie SS, wspierali się i starali się pomagać sobie wzajemnie w uniknięciu kary.
Te wszystkie zjawiska społeczne rzutowały również na praktykę i politykę sądów.
PAP: To znaczy?
Prok. Łukasz Gramza: Statut Międzynarodowego Trybunału Wojskowego, który sądził zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, zawierał m.in. zapisy, zgodnie z którymi pełnienie funkcji urzędniczych w czasie wojny nie zwalniało od odpowiedzialności karnej, podobnie jak wykonywanie rozkazów przełożonych, jeśli tylko miały one zbrodniczy charakter. Te przepisy nie zostały nigdy uchylone, ale z czasem w orzecznictwie niemieckich sądów zaczęto je traktować coraz bardziej liberalnie. Niektórych podsądnych uwalniano nawet od odpowiedzialności - również na podstawie braku świadomości tego, do czego prowadzą rozkazy, które wykonywali. Czasem zapadały wyroki uniewinniające, w których przyjmowano, że działania pacyfikacyjne wobec ludności cywilnej z powodu domniemanej pomocy partyzantom były usprawiedliwione okolicznościami wojny.
Prok. Łukasz Gramza: Należy jednak zwrócić uwagę, że wśród niemieckich prawników znalazła się grupa odważnych i uczciwych osób. Były one wystarczająco zdeterminowane, by doprowadzić np. do procesów frankfurckich, o których mówiłem wcześniej. Praca przy nich nie była łatwa, toczyły się one w atmosferze ogólnej niechęci opinii publicznej. Prawników spotykał też ostracyzm towarzyski ze strony kolegów. Mieli trudności z awansem.
Taka sytuacja utrzymała się mniej więcej do połowy lat 60., kiedy to, po wspomnianym procesie Eichmanna, społeczność międzynarodowa zaczęła głośno artykułować niezadowolenie ze sposobu, w jaki Niemcy obchodzą się z hitlerowskimi zbrodniarzami.
PAP: No właśnie, co zmienił w sytuacji niemieckich zbrodniarzy ten proces?
Prok. Łukasz Gramza: Był jednym z pierwszych po II wojnie światowej momentów, w których fala niepamięci o niemieckich zbrodniach wojennych zaczęła być zatrzymywana. Uaktywnili się również byli więźniowie obozów koncentracyjnych, którzy zaczęli domagać się od niemieckiego pańastwa sprawiedliwej kary dla ich oprawców. Władze niemieckie zostały w ten sposób zmuszone do wydłużenia okresu przedawnienia dla tego rodzaju zbrodni. Robiły to zresztą kilkakrotnie, co w przyszłości umożliwiło np. tzw. proces frankfurcki, podczas którego sądzono załogę KL Auschwitz.
PAP: Czy pewna łagodność w stosunku do nazistowskich zbrodniarzy była dominującą postawą sędziów i prokuratorów?
Prok. Łukasz Gramza: Nieco uogólniając, można powiedzieć, że funkcjonariusze niemieckiego wymiaru sprawiedliwości nie byli przesadnie gorliwi w ściganiu tego rodzaju czynów. Jak już wspomniałem, funkcjonowało podejście, które rzeczywiście sprowadzało się do możliwie jak najłagodniejszego traktowania sprawców i doszukiwania się okoliczności wyłączających ich winę. Znam z dokumentów kilka spraw, w których oskarżonych uniewinniano, mimo że ich zbrodnie były ewidentne. Niestety, brakowało podejścia, które można by nazwać wolą ścigania i ukarania wojennych przestępców.
Należy jednak zwrócić uwagę, że wśród niemieckich prawników znalazła się grupa odważnych i uczciwych osób. Były one wystarczająco zdeterminowane, by doprowadzić np. do procesów frankfurckich, o których mówiłem wcześniej. Praca przy nich nie była łatwa, toczyły się one w atmosferze ogólnej niechęci opinii publicznej. Prawników spotykał też ostracyzm towarzyski ze strony kolegów. Mieli trudności z awansem. Borykali się również z trudnościami materialnymi, bo nie przydzielano im wystarczających środków na wykonywanie czynności dowodowych. Nie było im łatwo, ale i tak im się udało, bo sądzony personel KL Auschwitz został ostatecznie skazany.
Tego rodzaju trudności występowały w zasadzie do lat 80. Można powiedzieć, że od tego czasu niemiecki system sprawiedliwości należycie wywiązywał się z zobowiązań dotyczących karania zbrodniarzy wojennych.
PAP: Mówiliśmy o RFN. A jak wyglądała sytuacja w NRD?
Prok. Łukasz Gramza: Pomimo oficjalnie panującej w tym kraju retoryki potępienia dla narodowosocjalistycznych Niemiec, to sprawy niekoniecznie miały się lepiej. Tutaj również, funkcjonariusze SS – podobnie jak Hahn w RFN – dochodzili do wysokich stanowisk, również tych państwowych. Czasem też obejmowali funkcje w tajnej policji Stasi. Z zachowanych dokumentów wiemy, że zdarzały się sytuacje, w których funkcjonariusza pozostawiano w spokoju, mimo iż wiedziano, że podczas wojny dopuścił się bestialstw. Znamy też takie przypadki, w których werbowano ludzi do pracy w tego rodzaju służbach szantażując ich, że jeśli się nie zgodzą, to zostanie ujawniona ich przeszłość.
Jak więc widać, również tam sprawiedliwość chadzała różnymi ścieżkami.
Rozmawiał Robert Jurszo