Poznański Czerwiec był pierwszym z "polskich miesięcy" - kolejnych kroków ku wolności - mówi PAP dr hab. Konrad Białecki z poznańskiego oddziału IPN. Opowiada także, że ten pierwszy w komunistycznej Polsce masowy protest robotników zaskoczył władzę.
28 czerwca 1956 roku robotnicy Zakładów Cegielskiego, wówczas Zakładów im. Stalina, podjęli strajk generalny i zorganizowali demonstrację uliczną, krwawo stłumioną przez milicję i wojsko.
PAP: Przed jubileuszowymi obchodami w przestrzeni publicznej na nowo pojawiło się rozwinięcie nazwy Poznański Czerwiec do formy: powstanie Poznański Czerwiec 1956. Wydarzenie sprzed 60 lat nazywane jest też czasem „ostatnim, zwycięskim powstaniem”. Czy jest to forma uprawniona?
Dr hab. Konrad Białecki z poznańskiego oddziału IPN, pracownik naukowy Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu: Dyskusja na ten temat toczy się od lat, na dobre rozgorzała przy okazji obchodów 50. rocznicy Czerwca. Wtedy też padła większość argumentów używanych do dziś przez obie strony – zarówno przeciwników, jak i zwolenników terminu: powstanie. Jego zwolennicy wskazują m.in. na militarny, wręcz insurekcyjny wymiar części protestu (barykady, użycie broni palnej i butelek z benzyną, biało-czerwone opaski). Natomiast jego przeciwnicy przypominają, że według definicji, powstanie, to zbrojne wystąpienie, które ma swojego przywódcę lub grupę kierującą danym przedsięwzięciem, ma też pewien plan. A tu już mamy podstawowy kłopot: podczas Czerwca nie było jednego przywódcy czy całościowego planu działania.
Chęć opisania tego, co się zdarzyło w Poznaniu terminem "powstanie", może też brać się z faktu, że w języku polskim słowa: bunt, rewolta robotnicza, zryw, mają wyczuwalnie niższą rangę w stosunku do powstania. Można rzec, że powstanie – brzmi dumniej.
Po przeanalizowaniu argumentów przedstawianych przez obie strony sporu jestem zdania, że chyba najlepiej byłoby pozostać przy nazwie: Poznański Czerwiec. To określenie oddaje złożony charakter tego, co wydarzyło się w stolicy Wielkopolski 28 czerwca 1956 roku. Obejmuje zarówno aspekt pokojowej manifestacji, jak i zbrojnego wystąpienia. Warto też podkreślić, że Poznański Czerwiec wpisuje się w coś, co określa się mianem tradycji polskich miesięcy. To pierwszy z kolejnych polskich kroków ku wolności: Poznański Czerwiec '56, Marzec ’68, Grudzień 70, Czerwiec ’76 i wreszcie Sierpień ’80.
PAP: Co się takiego zdarzyło, że ten robotniczy protest przeciw PRL-owskiemu porządkowi wybuchł właśnie w Poznaniu? Czy ma to coś wspólnego z poznańskim etosem pracy?
Konrad Białecki: Rozważając przyczyny Poznańskiego Czerwca nie można zapominać, iż czas stalinizmu był jednym z najgorętszych okresów „zimnej wojny”. Zgodnie z tezą Stalina o nieuchronności starcia komunistycznego Wschodu z burżuazyjnym Zachodem, w jego trakcie ogromne sumy przeznaczano na przemysł zbrojeniowy, zaniedbując przy tym inwestycje w te działy przemysłu, które produkowały towary na potrzeby konsumpcyjne żyjącej w biedzie ludności. Wydajność pracy starano się przy tym uzyskać nie tyle poprzez podwyżki płac, co raczej poprzez przyjmowanie nierealistycznie wysokich i ciągle podwyższanych norm pracy, którym nie towarzyszyła odpowiednia gratyfikacja pieniężna, oraz poprzez nachalną propagandę sukcesu. Głoszone przez nią slogany o ciągłej, szybkiej poprawie warunków życia ludności pozostawały w rażącej sprzeczności z otaczającą robotników rzeczywistością. W latach realizacji tzw. planu sześcioletniego (1950-1955), ceny wielu towarów spożywczych wzrosły o kilkaset procent. Przeciętna rodzina z ogromnym trudem wiązała koniec z końcem, tym bardziej, że w tamtym okresie zdecydowana większość kobiet nie pracowała zawodowo.
Konrad Białecki: Reasumując, bezpośrednią przyczyną poznańskiej rewolty były pogarszające się warunki pracy, nieuczciwe naliczanie wynagrodzenia, brak perspektyw, pomimo wcześniejszych obietnic rządzących, na podwyżki i tak niskich pensji, oraz poczucie, że władze po prostu lekceważą ludzi pracy. Istotne było również poczucie upokorzenia wynikające z faktu sowieckiej dominacji w Polsce.
Mówiąc o Czerwcu, warto też pamiętać o szerszym, europejskim kontekście i narastającym niezadowoleniu w państwach bloku sowieckiego. Po śmierci Stalina do robotniczych wystąpień dochodziło przecież również w innych krajach. Do pierwszych poważnych wystąpień robotników w bloku wschodnim doszło pod koniec maja 1953 roku w czeskim Pilźnie. Kilkanaście dni później wybuchło tzw. powstanie berlińskie, które swoim zasięgiem objęło kilkaset miast NRD. Sowieci z pomocą miejscowych komunistów stłumili te robotnicze protesty, ale zdarzenia te dały do myślenia następcom Stalina - jak kierować Związkiem Sowieckim i blokiem wschodnim: czy dalej dokręcać śrubę, czy zdecydować się jednak na pewne poluzowanie.
PAP: A jak wyglądała sytuacja w Wielkopolsce i w samym Poznaniu?
Konrad Białecki: Wspominałem już o dotykających wszystkich ówczesnych obywateli bolączkach natury ekonomicznej. W kontekście regionalnym dodałbym, że o ile w 1956 roku poza Wielkopolską robotnik zarabiał średnio ok. 12 tys. złotych rocznie, w Poznaniu – nieco poniżej 10 tys. Dodatkowo na region nałożono ogromne, nieproporcjonalne obciążenia, jeśli chodzi o dostawy płodów rolnych czy wielkość produkcji – trochę wychodząc z założenia, że Wielkopolanie zawsze sobie poradzą. Przekazywano też niższe, niż wynikałoby to z wielkości i zaludnienia województwa, dotacje centralne na odbudowę i rozwój infrastruktury. A przecież do poważnie zniszczonego wojną Poznania gwałtownie napływali nowi mieszkańcy – miało to związek m.in. z masową likwidacją niewielkich zakładów pracy na prowincji. W ciągu 10 lat liczba poznaniaków wzrosła o 100 tys. – do ok. 375 tys. w 1956 roku. Poznań nie był jedynym miejscem kraju, w którym dało się zauważyć niezadowolenie robotników, czy szerzej - osób pracujących. Po śmierci Stalina, zwolnieniu części więźniów politycznych, referacie Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR, pewnej liberalizacji kursu przez PZPR, pojawiła się wśród robotników nadzieja na uzyskanie ustępstw ze strony władzy.
Komuniści bardziej spodziewali się robotniczych wystąpień w silnie uprzemysłowionym regionie łódzkim, czyli na Śląsku.
PAP: Dlaczego zatem był to Poznań?
Konrad Białecki: Odpowiedź jest dość złożona i wymaga odwołania się do specyfiki regionalnej Wielkopolski. Mimo rolniczego charakteru tego regionu istniała tu już przed drugą wojną światową duża grupa robotników i to zarówno wielkoprzemysłowych jak i drobnoprzemysłowych czy rzemieślników, wreszcie świadomych swych praw robotników rolnych. Byli oni świadomą swych praw i potrafiącą o nie walczyć grupą zawodową, wychowaną w etosie „dobrej roboty”, za którą należy się godziwa zapłata. Zderzenie z komunistyczną rzeczywistością, pełną gospodarczych absurdów, złej organizacji pracy, marnotrawstwa, szczególnie drażniły uporządkowanych poznaniaków. Niezadowolenie narastało latami i było wielokrotnie sygnalizowane władzom.
Łamanie prawa, marnotrawstwo, permanentne krętactwo lokalnych władz oraz pogarszające się warunki bytowe tworzyły atmosferę zniecierpliwienia. Reasumując, bezpośrednią przyczyną poznańskiej rewolty były zatem pogarszające się warunki pracy, nieuczciwe naliczanie wynagrodzenia, brak perspektyw, pomimo wcześniejszych obietnic rządzących, na podwyżki i tak niskich pensji, oraz poczucie, że władze po prostu lekceważą ludzi pracy. Istotne było również poczucie upokorzenia wynikające z faktu sowieckiej dominacji w Polsce.
Dodam jeszcze, że w Poznaniu, poza wspomnianym wcześniej etosem pracy, istniało też przekonanie o konieczności poszanowania dla prawa, kultura rozwiązywania sporów poprzez dialog. To działało na władzę usypiająco – uważano, że poznaniacy nie wyjdą poza prowadzenie negocjacji.
PAP: Tylko, że te negocjacje były bezproduktywne...
Konrad Białecki: To prawda. Na szereg wielokrotnie przedstawianych przez robotników z Poznania postulatów, przedstawiciele zarówno lokalnych władz, związków zawodowych, jak i ministerstwa przemysłu maszynowego byli w stanie odpowiadać jedynie, że „coś trzeba z tym zrobić” lub że „jest to rozważane”. Zorganizowane 26 czerwca spotkanie z ministrem Romanem Fidelskim zakończyło się konkretnymi uzgodnieniami, po czym dzień później minister w Poznaniu, na spotkaniu z robotnikami, mówił coś innego. Nic dziwnego, że mówiąc kolokwialnie nerwy robotnikom puściły.
PAP: I władza o tym nie wiedziała? Nie było poczucia, że coś się szykuje?
Konrad Białecki: Z archiwalnych materiałów organów bezpieczeństwa wynika, że jeszcze dwa tygodnie przed Czerwcem, choć odnotowywano liczne oznaki niezadowolenia, nie spodziewano się niczego nadzwyczajnego. Rosnąca liczba niepokojących władze doniesień, oznak dużego napięcia wśród pracowników niektórych zakładów pracy pojawia się w dokumentach mniej więcej tydzień przed 28 czerwca. Przyczyny tego, dlaczego bezpieka nie wiedziała co się szykuje, są złożone. Sami funkcjonariusze już post factum wskazywali m.in. na ujemne skutki reorganizacji aparatu bezpieczeństwa po likwidacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w 1954 roku, a co za tym idzie na pogorszenie jakości pracy z agenturą w zakładach pracy.
PAP: 28 czerwca 1956 roku nic nie zapowiadało krwawego finału. To miała być po prostu manifestacja.
Konrad Białecki: Ludzie po prostu wyszli na ulice, przeszli ulicami Poznania do centrum miasta, by zamanifestować niezadowolenie z dotychczasowych warunków pracy, domagać się rozmów z władzami szczebla centralnego. Gdy spojrzymy na zdjęcia z tej początkowej fazy, twarze ludzi nie wyrażają jakichś gwałtownych, negatywnych emocji. Zaproszono nawet milicjantów z pobliskiego posterunku.
PAP: Co się zatem zdarzyło? Skąd ta dramatyczna zmiana charakteru tego zdarzenia?
Konrad Białecki: Miejscowe władze nie potrafiły odpowiednio zareagować. Pamiętajmy, że partyjne kierownictwo na lokalnym szczeblu to byli ludzie głównie spoza Poznania – można powiedzieć, że oni nie czuli specyfiki tego miasta. Manifestanci oczekiwali konkretnych informacji, obietnicy sprowadzenia przedstawicieli władz centralnych, ale się nie doczekali. Zgromadzenie się przeciągało. Iskrą, która zapaliła lont mogła być plotka o rzekomym uwięzieniu delegatów w więzieniu na ul. Młyńskiej. Manifestanci przeszli na Młyńską, dostali się do środka, uwolnili wszystkie uwięzione osoby, ale też przejęli znajdującą się tam broń palną.
Konrad Białecki: Z archiwalnych materiałów organów bezpieczeństwa wynika, że jeszcze dwa tygodnie przed Czerwcem, choć odnotowywano liczne oznaki niezadowolenia, nie spodziewano się niczego nadzwyczajnego. Rosnąca liczba niepokojących władze doniesień, oznak dużego napięcia wśród pracowników niektórych zakładów pracy pojawia się w dokumentach mniej więcej tydzień przed 28 czerwca.
W zbliżonym czasie pojawiła się też plotka, że właściwie to zdobyte zostały już wszystkie gmachy UB w całej Polsce, trwa ogólnonarodowe powstanie. Część manifestantów przemieściła się w stronę ul. Kochanowskiego i znajdującego się tam Wojewódzkiego Urzędu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego. W stronę czołgów zmierzającego ku obleganemu budynkowi WUdsBP rzucane były butelki z benzyną. Padły pierwsze strzały. Która strona strzeliła pierwsza – nie wiadomo ze stuprocentową pewnością. Najprawdopodobniej był to któryś z funkcjonariuszy przebywających w gmachu WUdsBP. Rozpoczął się etap zbrojny.
PAP: Źródła podają, że podczas, gdy część manifestantów zdobywała broń, rozbrajała milicjantów, opanowywała posterunki MO w Poznaniu i kilku podpoznańskich miejscowościach, prowadziła walki, inni wracali do domu lub do pracy...
Konrad Białecki: Pamiętajmy, że to jest czas, gdy obowiązuje jeszcze tzw. mały kodeks karny, przewidujący bardzo surowe kary za wystąpienia przeciwko władzom i ustrojowi. Poza tym część manifestantów uznała, że cel został osiągnięty, bo przecież protest się odbył, więc można wracać. Wielu z nich zapewne nie wychodziło rano ze swoich zakładów pracy z zamiarem brania udziału w walkach quasi-partyzanckich.
PAP: Czy represje, które spadły na uczestników Czerwca po jego stłumieniu wyróżniały się skalą czy brutalnością?
Konrad Białecki: Wyłapywanie szczególnie aktywnych, zdaniem władz, uczestników protestu rozpoczęło się już około północy z 28 na 29 czerwca. Według jednego z dokumentów wytworzonych przez UB, do 8 lipca 1956 roku zatrzymano 746 osób, spośród których aresztowano blisko 350. Początkowo planowano postawić przed sądem ok. 150 osób, skończyło się na 22 osobach sądzonych w trzech procesach. Generalnie można stwierdzić, że represje nie były tak ostre, jak można się było po ówczesnej władzy spodziewać, szczególnie po słowach premiera Cyrankiewicza straszącego odrąbywaniem ręki każdemu, kto ją podniesie na władzę ludową. Wynikało to w dużej mierze z faktu, że rządzący mieli problem z interpretacją tego, co zdarzyło się w Poznaniu.
Pierwotnie pojawiały się informacje, że w antysocjalistycznym wystąpieniu uczestniczyli dywersanci i kontrrewolucjoniści. Są nawet relacje mówiące o tym, że tłumiący bunt żołnierze byli przekonani, że walczą z... Niemcami. Na początku lipca na szczeblu centralnym uświadomiono sobie jednak, że nie można przecież osądzić i wsadzić do więzienia 100 tysięcy „warchołów”. Tym bardziej, że mogłyby pojawić się pytania: jak to, tylu ludzi pracy wystąpiło de facto przeciwko PZPR, partii głoszącej, że broni interesów robotników?
Już na początku lipca przebudowano oficjalny przekaz, który po korekcie, ujmując rzecz najkrócej, sprowadzał się do teorii dwóch nurtów – „czystego nurtu robotniczego protestu” o podłożu ekonomicznym i „brudnej piany” działań o charakterze antysocjalistycznym lub po prostu chuligańskim. Po takim zabiegu wystarczyło już tylko oddzielić „brudną pianę” od „czystego nurtu” i przykładnie ukarać przedstawicieli tej pierwszej. Oczywiście w ostatecznym efekcie miałoby to na celu zastraszenie wszystkich uczestników buntu. Wszak o tym, kto przynależy do „brudnej piany” decydują władze.
PAP: Procesy były pokazowe, premier Cyrankiewicz zapowiadał nawet możliwość udziału w nich korespondentów zagranicznych. Jak to zmieniało sytuację oskarżonych?
Konrad Białecki: Skoro na sali mieli być korespondenci zagraniczni, trzeba było zadbać o lepsze traktowanie podsądnych – jak by to wyglądało w oczach świata, gdyby oskarżeni nosili ślady bicia? Wyroki w dwóch pierwszych procesach, w tym w „procesie trzech”, dotyczącym bestialskiego zamordowania przypadkowego funkcjonariusza WUdsBP były niższe, niż mogły zapaść (4 i 4,5 roku więzienia). Podobnie stosunkowo łagodne wyroki zapadły w „procesie dziewięciu” (od 2 do 6 lat, dwie osoby uniewinniono). Natomiast „proces dziesięciu”, który rozpoczął się 5 października, został wkrótce zawieszony.
Sądowe sale, w dużej mierze dzięki odważnym wystąpieniom adwokatów, stały się miejscem, w którym głównym oskarżonym został ówczesny system, który doprowadził obywateli do tak wielkiej desperacji w działaniu. W pewien sposób zapowiadało to nadchodzący przełom polityczny, którym był bez wątpienia Październik i powrót do władzy Władysława Gomułki, zwolennika „polskiej drogi do socjalizmu”.
Inna sprawa, że choć uznał on publicznie odpowiedzialność komunistycznego aparatu władzy za Poznański Czerwiec, to jednocześnie, w czerwcu 1957 roku, w trakcie spotkania z poznańskimi robotnikami, wezwał do spuszczenia na wydarzenia sprzed roku „żałobnej kurtyny milczenia”. Niestety, przez kilka kolejnych dekad, aż do nadejścia czasów Solidarności wezwanie to było zazwyczaj (wyjątek stanowiły poznańskie kościoły) respektowane w przestrzeni publicznej.
Rafał Pogrzebny (PAP)
rpo/ mow/