W latach 1980–1981 z pewnością mieliśmy do czynienia z systemem dwuwładzy. Powstała gigantyczna organizacja, która stanowiła konkurencję dla władz PRL. Pamiętajmy jednak, że „Solidarność” nigdy nie miała ambicji obalenia rządów – mówi PAP dr Tomasz Kozłowski, historyk z Biura Badań Historycznych IPN.
Polska Agencja Prasowa: Latem 1980 r. Edward Gierek w rozmowie z Leonidem Breżniewem stwierdził, że opozycja antykomunistyczna to tylko garstka działaczy, którzy są w pełni kontrolowani przez SB. Kilka tygodni później „Solidarność” liczyła kilka milionów członków. Dziś często zapomina się, jak wielka była różnica skali między opozycją przedsierpniową a powstającym we wrześniu 1980 r. związkiem zawodowym.
Dr Tomasz Kozłowski: Gierek miał sporo racji. Opozycja demokratyczna kształtująca się od czasu protestów robotniczych w 1976 r. nie miała charakteru masowego. Władze PRL były przekonane, że skutecznie kontrolują działania opozycjonistów, a w razie czego mogą ich szybko aresztować. Gen. Adam Krzysztoporski, wówczas szef Departamentu III MSW odpowiedzialnego za zwalczanie opozycji politycznej, stwierdził, że opozycję trzeba kontrolować, nie stosować jednak ostrych represji, bo przecież: „w Wiśle ich nie potopimy” – miałoby to fatalne konsekwencje wizerunkowe w oczach Zachodu. Także „radzieccy towarzysze” byli spokojni. Stanisław Korszunow, radca ambasady ZSRS w Warszawie, tłumaczył jesienią 1976 r., że KOR to „czynnik irytujący” polskie władze, ale z pewnością „nie żadne zagrożenie”.
Pojawia się więc pytanie, jaki był wpływ tych niewielkich grup opozycyjnych na przebieg strajków i kształt „Solidarności”. Moim zdaniem opozycja nie była najważniejszym czynnikiem, który doprowadził do wybuchu strajków latem 1980 r. Kluczowym powodem, leżącym u podłoża tych wystąpień, było stałe pogarszanie się warunków życia. W lipcu 1980 r. strajki wybuchały spontanicznie w różnych miejscach kraju. W tym czasie kluczowym zadaniem opozycji było utrzymywanie kontaktów ze środowiskami robotniczymi, szczególnie w dużych ośrodkach przemysłowych. W Ursusie działali Zbigniew Janas i Zbigniew Bujak. W Trójmieście działali ludzie związani z Wolnymi Związkami Zawodowymi: Bogdan Borusewicz, małżeństwo Joanny i Andrzeja Gwiazdów, Krzysztof Wyszkowski, Anna Walentynowicz i Lech Wałęsa. Ci ludzie, oraz wielu innych, przekazywali informacje do Komitetu Obrony Robotników. Potem, najczęściej za pośrednictwem Jacka Kuronia, trafiały one do zachodnich redakcji: BBC czy Radia Wolna Europa. Dzięki tym rozgłośniom o strajkach dowiadywał się cały kraj. Był to czynnik istotny dla przełamywania bariery strachu w zakładach, które jeszcze nie podjęły strajku.
Drugim istotnym momentem był strajk w samej Stoczni Gdańskiej. Został on zapoczątkowany przez działaczy opozycji – zaplanował go Bogdan Borusewicz, realizowali młodzi robotnicy. Być może strajk wybuchłby bez ich udziału, jednak miałby inny charakter. Pamiętajmy, że pierwszy strajk w Stoczni Gdańskiej zakończył się 16 sierpnia podpisaniem porozumienia – dyrektor zakładu obiecał spełnić niemal wszystkie postulaty strajkujących: podwyżki, przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz i upamiętnienie stoczniowców poległych w 1970 r. W tej sytuacji kluczowa była rola opozycjonistów. Do kontynuowania strajku namawiały Anny Walentynowicz, Ewa Ossowska i Alina Pienkowska – one zostały najlepiej zapamiętane, jednak nie były jedyne. Ludzie związani z WZZ wymyślili formułę Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Opozycjoniści byli przekonani, że po 16 sierpnia należy postawić kolejne postulaty, o charakterze bardziej „politycznym”, m.in. stworzenia niezależnych od władz związków zawodowych. Ich pierwowzorem była podpisana w 1979 r. Karta Praw Robotniczych – dokument podpisało ponad 60 osób m.in. z Gdańska, Szczecina, Krakowa, Warszawy, w tym czołowi działacze WZZ. Najważniejszym przesłaniem zawartym w Karcie była idea organizowania się i współpracy między robotnikami, szczególnie w ramach związków zawodowych. Karta Praw Robotniczych stanowiła jeden z pierwowzorów listy 21 postulatów. Ta idea bez wątpienia wywodziła się z myślenia ugrupowań opozycji przedsierpniowej.
PAP: Używamy określenia „opozycja przedsierpniowa” i nieco bezwiednie przenosimy termin „opozycja” na legalny, liczący miliony członków ruch „Solidarności”. Czy możemy mówić, że organizacja związkowa miała charakter opozycji politycznej?
Dr Tomasz Kozłowski: W latach 1980–1981 z pewnością mieliśmy do czynienia z systemem dwuwładzy. Powstała gigantyczna organizacja, która stanowiła konkurencję dla władz PRL. Pamiętajmy jednak, że „Solidarność” nigdy nie miała ambicji obalenia rządów. Wynikało to ze świadomości uwarunkowań geopolitycznych. Kierownictwo związku wiedziało, że pozbawienie komunistów realnych wpływów może być równoznaczne z powtórzeniem scenariusza węgierskiego z 1956 r. lub czechosłowackiego z 1968 r. „S” obawiała się również, że współrządzenie będzie oznaczało obarczenie odpowiedzialnością za zarządzanie i reformy – tak jak stało się w 1989 r. Kierownictwo „Solidarności” chciało działać jak związek zawodowy – stawiać żądania, a potem naciskać na ich realizację. Sfera bezpośredniego rządzenia związku nie interesowała. Strategia ta ulegała przez szesnaście miesięcy karnawału pewnym zmianom. Pod koniec 1981 r. „S” planowała udział w wyborach do rad narodowych, czyli władz lokalnych. Miało to doprowadzić do reformowania systemu politycznego od dołu.
PAP: Wobec opozycji przedsierpniowej często stosuje się podział na „lewicę” i „prawicę”. W tym kontekście „lewicą” byłoby środowisko KOR, a „prawicą” m.in. Konfederacja Polski Niepodległej. Na ile te podziały przeniosły się na forum związku zawodowego, który nie miał bezpośrednich ambicji politycznych?
Dr Tomasz Kozłowski: Dziś często postrzegamy „Solidarność” z lat 1980–1981 jako monolit. Trzeba jednak pamiętać o sprzecznościach, którymi był targany związek. Wynikały one z kilku czynników. Działacze opozycji przedsierpniowej często sprawowali w „S” funkcje eksperckie. Nie byli członkami związku, ponieważ nie byli zatrudnieni w żadnym zakładzie pracy. Przychodzili ze swoim „bagażem ideologicznym”, jednak ważniejsze wydawały się w tym czasie kwestie podziału pomiędzy „gołębiami” a „jastrzębiami”. Część dążyła do szukania porozumienia i przestrzegała przed reakcją władz w przypadku eskalowania żądań. Tak uważali doradcy w otoczeniu Wałęsy – m.in. Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki. Wydaje się, że byli zaskoczeni zgodą władz na powstanie niezależnych związków zawodowych, i uważali, że to maksimum do osiągnięcia. Dążyli więc do samoograniczenia rewolucji, aby nie doprowadziła do kontrakcji władz polskich bądź sowieckich. A część związkowców i opozycjonistów dążyła do konfrontacji – starała się przez cały czas poszerzać pole działania „S”.
Znaczącą rolę odgrywały również sprawy czysto ambicjonalne. Można wymienić przykład konfliktu w gdańskiej „Solidarności” między działaczami wywodzącymi się z Wolnych Związków Zawodowych. Przed sierpniem ważną rolę odgrywało małżeństwo Gwiazdów, po strajku najważniejszy stał się Lech Wałęsa. Jeszcze we wrześniu 1980 r. grupa działaczy z Wolnych Związków Zawodowych, na czele z Andrzejem Gwiazdą, podjęła próbę pozbawienia go funkcji przewodniczącego. Ich zdaniem Wałęsa miał zbyt mało doświadczenia oraz umiejętności do przewodzenia nowym związkom – był dobrym wodzirejem w czasie strajku, jednak jego czas dobiegł końca. Nie mogli zrozumieć, że człowiek, który chwilę temu był drugoplanowym działaczem w ich grupie, wyrósł na najważniejszą osobę w kraju. Ten konflikt sprawi, że wykrystalizuje się grupa opozycyjna wobec Wałęsy, nazywana „gwiazdozbiorem”.
PAP: KPN stawiał na pierwszym miejscu kwestię niepodległości. Ale nie tylko to środowisko przywiązywało do tego postulatu dużą wagę. W 1977 r. członkowie KSS „KOR” Jacek Kuroń, Antoni Macierewicz i Adam Michnik w deklaracji „Sprawa polska – sprawa rosyjska” napisali: „Suwerenność państwa polskiego wszyscy musimy stawiać na pierwszym miejscu. […] Dążymy do niej, budując niezależne od władzy instytucje społeczne”. Czy program „Samorządnej Rzeczypospolitej” sformułowany przez „S” zastępował polityczny postulat suwerenności?
Dr Tomasz Kozłowski: KPN od momentu powstania uważała postulat odzyskania niepodległości za najważniejszy w swoim programie. Środowisko KOR podchodziło do tej sprawy nieco inaczej, także dlatego, że nie było tak jednorodne. KPN była, przy zachowaniu wszelkich proporcji, partią wodzowską. W KOR panował większy pluralizm. O niepodległości pisała redakcja „Robotnika”, było także wspomniane oświadczenie. Trochę inną wizję miał Kuroń, który też pisał o niepodległości, jednak wychodził z założenia, że w obliczu imperialnej polityki Związku Sowieckiego uzyskanie pełnej suwerenności jest chwilowo niemożliwe. Nie znaczyło to, że należało porzucić nadzieję – trzeba było po prostu dostosować taktykę. Zamiast o niepodległości, mówił o stopniowym poszerzeniu autonomii – określano to mianem finlandyzacji, która to zresztą spotkała się również z pewną krytyką w ramach KOR.
Po drugie, istotny był aspekt tworzenia ruchu społecznego. KPN skupiała się na budowie kadrowej organizacji ze strukturą, podziałem na regiony itd. KOR tymczasem wspierał inicjatywy innych środowisk: robotników, rolników, studentów, inteligencji. Liczył na to, że pojawią się w tych środowiskach wpływowe opozycyjne enklawy, które będą forpocztą zmian. Dlatego KOR wspierał Wolne Związki Zawodowe czy Studenckie Komitety Solidarności.
Ze względu na te różnice KOR wysuwał wobec KPN zarzuty o brak realistycznej kalkulacji politycznej. I z taktycznego punktu widzenia korowcy mieli rację. Jesienią 1980 r. członkowie KPN chcieli włączyć się w tworzenie „Solidarności”, jednak władze im to uniemożliwiły. Bezpośrednim pretekstem aresztowania Leszka Moczulskiego były udzielane przez niego wywiady, w których atakował sojusz PRL ze Związkiem Sowieckim. Kierownictwo MSW zdecydowało, że nie będzie tolerować wypowiedzi i działań Moczulskiego. Paradoks polegał jednak na tym, że dużo groźniejszego z ich punktu widzenia Jacka Kuronia nie aresztowano. KPN stanowiła problem, bo jej antysowiecka retoryka drażniła Moskwę – Breżniew osobiście domagał się w 1981 r., aby członków KPN skazać za działalność polityczną.
Przy układaniu programu politycznego „Solidarności” doszło do dyskusji między „jastrzębiami” a „gołębiami”. Przewagę mili ci drudzy, na czele z Bronisławem Geremkiem, przewodniczącym Komisji Programowej. Ich zdaniem fundamentem działania związku powinny zostać Porozumienia Sierpniowe, a wszystkie zmiany systemowe powinny mieć charakter ewolucyjny i możliwie niekonfrontacyjny. Oficjalnie potwierdzono uznanie dla „realiów ukształtowanych w powojennej Europie”, których elementem był nie tylko system polityczny PRL, ale także system międzynarodowych sojuszy. Z drugiej strony w programie poruszono kwestie włączenia się związku w budowę samorządów. Inną odsłoną tego konfliktu było uchwalenie „Posłania I Zjazdu Delegatów NSZZ +Solidarność+ do ludzi pracy Europy Wschodniej”, dokumentu uważanego przez związkowe „gołębie” za prowokacyjny względem Moskwy.
PAP: Jesienią 1980 r. doradca „Solidarności” prof. Edward Lipiński w wywiadzie dla jednego ze szwedzkich miesięczników powiedział: „Żadna centralna instancja nie może dzisiaj pozwolić sobie na całościowe spojrzenie na gospodarkę”. Postulował daleko idące reformy. Jak duże zmiany gospodarcze przewidywał program „S”?
Dr Tomasz Kozłowski: Na poziomie deklaracji bardzo duże. W programie zapisano postulat: „Musi zostać zniesiony nakazowo-rozdzielczy system kierowania życiem gospodarczym, który uniemożliwia racjonalne gospodarowanie […] Domagamy się wprowadzenia reformy samorządowej i demokratycznej na wszystkich szczeblach zarządzania, nowego ładu społeczno-gospodarczego, który skojarzy plan, samorząd i rynek”. Był to zatem ukłon w stronę koncepcji przekazania władzy w ręce samorządów robotniczych. Jednak w praktyce były to mimo wszystko ogólniki. Stworzenie realnego planu reform wymaga posiadania odpowiedniego zaplecza, dostępu do informacji i czasu. Opozycja, czy szerzej „Solidarność”, przedstawiała pewne ogólne koncepcje. Najważniejsze były projekty opracowane przez Sieć Organizacji Zakładowych NSZZ „S”, np. projekt ustawy o przedsiębiorstwie społecznym.
„Solidarność” była wielką organizacją liczącą 10 mln członków. Miejsce w niej znajdowali niemal wszyscy – od lewa do prawa. Byli tam zarówno dawni komuniści o socjaldemokratycznych poglądach, jak i liberałowie. Ułożenie jednego, szczegółowego programu gospodarczego popieranego przez całą „S” byłoby kłopotliwe. Były pewne dość uniwersalnie przyjmowane postulaty typowe dla związku zawodowego. Przestawienie całościowego, radykalnego programu wymagałoby nie tylko zgody w kierownictwie związku, ale także zmian uwarunkowań geopolitycznych.
„S” poruszała się w wąskim korytarzu możliwości. Co więcej, stan wojenny niemal zamroził prace nad projektami reform gospodarczych. Toczyły się dyskusje na łamach pracy drugiego obiegu, działały mniej lub bardziej profesjonalne grupy badające kwestię zmian gospodarczych (np. grupa skupiona wokół Leszka Balcerowicza), jednak władze podziemnej „S” swojej koncepcji nie miały. Nie zastanawiano się nad całościową reformą systemu gospodarczego. Po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego okazało się, że „szuflady są puste”. Czołowi eksperci, jak Witold Trzeciakowski czy Cezary Józefiak, odmawiali przyjęcia funkcji ministra finansów. Mazowiecki nieco przypadkiem trafił na Balcerowicza, który wraz ze swoimi współpracownikami reprezentował poglądy ultraliberalne. Ścieżkę reform dyktowała też sytuacja międzynarodowa. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zapewniał uruchomienie linii kredytowej, ale tylko pod warunkiem wprowadzenia reform w określonym kształcie. Gdy „Solidarność” otrzymała możliwość rządzenia, okazało się, że sytuacja gospodarcza nie pozwala na realizowanie reform w duchu lewicowym. Co równie zaskakujące, kształt przemian musiał być uzgadniany z ośrodkiem zagranicznym, którym okazał się Waszyngton, a nie Moskwa.
PAP: Historia opozycji przedsierpniowej nie kończy się w momencie powstania „Solidarności”. KPN istnieje dalej. KSS „KOR” rozwiązuje się dopiero na I Zjeździe „S”. Wówczas dochodzi do wielkiego konfliktu wokół uchwały wyrażającej podziękowania środowisku KOR. Dlaczego ta pozornie mało istotna uchwała wywołała ogromny spór?
Dr Tomasz Kozłowski: W mazowieckiej „S” doszło w 1981 r. do pęknięcia – część związkowców stworzyła nieformalną grupę, która prowadziła wojnę podjazdową z działaczami powiązanymi z Komitetem Obrony Robotników. Animozje te starała się wykorzystywać i podtrzymywać SB. Grupa walcząca z KOR była czasem określana mianem „prawdziwych Polaków” czy też „prawdziwków”. W konfrontacji sięgali oni m.in. po antysemickie resentymenty. Próbowali zniechęcać związkowców do KOR, przekonując, że jej działaczami są głównie Żydzi i lewica laicka. I była to strategia po części skuteczna. Nakładała się ona także na pewne antyeksperckie i antyinteligenckie nastroje. Było to spowodowane tym, że część ekspertów (m.in. Kuroń) wpływała na decyzje kierownictwa „S”, mimo że nie miały formalnie demokratycznego mandatu wynikającego z wyborów. Prowadzili raczej politykę gabinetową. Z tego wynikały kierowane pod adresem ekspertów zarzuty o kunktatorstwo, manipulację, a nawet nieliczenie się z ideałami związku.
Ten konflikt nie miał swojej kontynuacji w podziemiu solidarnościowym. Działacze związani z frakcją „prawdziwków” po stanie wojennym nie pełnili żadnych istotnych ról w strukturach podziemia. Rozmowę zaczęliśmy od opisu stanu opozycji przedsierpniowej, która początkowo liczyła kilkaset osób, później pojawił się wielomilionowy związek zawodowy. Ten zaś po 13 grudnia 1981 r. został ograniczony do grupy kilku tysięcy działaczy. Podziemny związek stał się organizacją kadrową otoczoną zwolennikami, ale ich wsparcie było stosunkowo ograniczone. Pamiętajmy, że działalność podziemna była ogromnym poświęceniem i wymagała zmiany całego trybu życia. Istotne były też środki przekazywane z Zachodu. Możliwość ich rozdzielania mieli głównie najważniejsi liderzy zdelegalizowanej „Solidarności”.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /