Po wojnie w Polsce działało ponad 200 obozów, których więźniami byli Niemcy, Ślązacy, Ukraińcy, Łemkowie i Polacy. Łączną liczbę osób, które tam straciły życie szacuje się na 60 tys. - uważa Marek Łuszczyna, autor właśnie wydanej książki "Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne".
PAP: Co określa pan sformułowaniem w podtytule swojej książki "polskie obozy koncentracyjne"?
Marek Łuszczyna: To wzniesione przez niemieckich nazistów obozy, które porzucone zostały przez załogi niemieckie podczas wycofywania się przed natarciem Rosjan. Rosjanie szybko przekazali sprawy administracyjne Polakom, którzy, wykorzystując poniemiecką infrastrukturę obozową osadzali tam Niemców, Ślązaków, a potem Ukraińców, Łemków, którzy trafili do obozów w trakcie akcji "Wisła" w 1947 r., i Polaków.
W zniszczonym wojną i okupacją kraju brakowało siły roboczej i w utrzymywaniu obozów dostrzeżono ekonomiczną szansę. Część z tych placówek administrowana była przez Centralne Zjednoczenie Przemysłu Węglowego, część - przez ministerstwo bezpieczeństwa, które wynajmowało więźniów do różnych robót. Z mojej kwerendy wynika, że odpowiedzialni byli za to minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz i szef departamentu więzień i obozów Teodor Duda.
PAP: Jakie warunki panowały w tych obozach?
M.Ł.: W większości przypadków - straszliwe. Nie tylko zaadaptowano obozową infrastrukturę pozostawioną przez Niemców, ale też postępowano wobec więźniów w podobny sposób. W obozach panował straszny głód, szalały choroby, praca bywała, jak np. w kopalniach, ekstremalnie ciężka. W niektórych obozach dochodziło też do potwornego znęcania się nad więźniami. Komendant obozu w Świętochłowicach, Salomon Morel, którego cała rodzina zginęła w Holokauście, zyskał sobie opinię sadysty - potrafił w swoim gabinecie osobiście zatłuc pałką więźnia na śmierć, czy też skakać po plecach więźniów ułożonych warstwowo na sobie tak, że ci, którzy leżeli najniżej dusili się. Z okrucieństwa słynął też Czesław Gęborski, komendant obozu w Łambinowicach.
PAP: Niekiedy okrucieństwo wobec więźniów tych obozów tłumaczono potrzebą zemsty na Niemcach...
M.Ł. Tylko że znakomita większość tych więźniów nie miała z działaniami nazistów nic wspólnego. Wielu z nich to Ślązacy, którzy podczas okupacji podpisali którąś z kategorii volkslisty. To wystarczało, aby trafić po wojnie do obozu. Kompletnie nie brano pod uwagę faktu, że mieszkańcy Śląska, w przeciwieństwie do Polaków z Generalnego Gubernatorstwa, byli przez Niemców zmuszani do podpisania volkslisty.
GG miała być krajem niewolniczym i tam podpisanie takiego dokumentu mogło być traktowane jako zdrada, natomiast na Śląsku dawało jedyną możliwość przeżycia. Ślązacy, którzy nie podpisali żadnej z kategorii volkslisty trafiali wprost do hitlerowskich obozów. Sam Władysław Sikorski apelował na początku okupacji, aby Ślązacy w takiej sytuacji podpisywali volkslistę, wychodząc z założenia, że w ciągu jednego pokolenia Niemcy wojnę przegrają i trzeba ratować substancję polskiego narodu na Śląsku.
PAP: Ile osób znalazło się w tych obozach?
M.Ł.: Szacunki dotyczące liczby więźniów są różne. IPN podawał przed laty w publikacjach na ten temat, że można mówić o 100-150 tys. ludzi łącznie zamkniętych w tych obozach. In toto ofiar represji stalinowskich robi się nam coraz więcej. Te fakty przez lata przemilczano wychodząc z założenia, że taka jest polska racja stanu. Od pierwszego roku studiów interesowałem się zbrodniami stalinizmu, więc mogę ocenić, że zasłona milczenia w sprawie tych obozów była bardzo szczelna.
PAP: W jaki sposób tłumaczy pan to milczenie?
M.Ł.: Wynikało ono z niezałatwionych spraw i relacji polsko-niemieckich. Były momenty w III RP, gdy historycy apelowali do polskich władz, żeby coś w tej sprawie zrobić. Zbigniew Gluza na przykład wielokrotnie próbował przekonywać polityków, że trzeba i warto się z tym tematem zmierzyć, ale nie zdecydowano się na to, chyba także ze strachu przed nieznanymi konsekwencjami. Odpowiedzialność za przemilczenie prawdy o tych obozach ponoszą zarówno politycy z prawej jak i z lewej strony polskiej sceny politycznej. Mam wrażenie, że antyniemiecka postawa została przez komunę tak mocno osadzona w głowach Polaków, że nawet teraz wielu woli bronić komunistycznych komendantów znęcających się nad więźniami, niż uznać, że większość ich ofiar była po prostu niewinna. Moja książka ma na celu zwiększenie "kultury pamięci" w Polsce, jak to się nazywa w dyskusjach naukowych. Polska historia ma wspaniałe karty i ciemne karty. Z tymi ciemnymi też trzeba się zmierzyć.
PAP: Czy nie uważa pan, że podtytuł książki "Polskie obozy koncentracyjne" jest cokolwiek prowokacyjny? Ta fraza jest bardzo mocno związana ze zjawiskiem obarczania Polaków odpowiedzialnością za Holokaust, od lat polskie władze walczą, aby wyrażenia "obozy koncentracyjne" nie łączyć z przymiotnikiem "polskie".
M.Ł.: W Kodeksie Praw Człowieka istnieje definicja "obozu koncentracyjnego". Powstała po II wojnie światowej, choć odwołuje się do historii nawet z XIX wieku. Głosi ona, że w obozie koncentracyjnym zamykani są ludzie bez wyroku, na nieokreślany czas i ogranicza im się dostęp do wody i jedzenia. Obozy koncentracyjne to nie jest niemiecki wynalazek, takie miejsca pojawiają się już podczas Wojny Secesyjnej w USA, tak zresztą są nazywane przez historyków. Nie wszystkie obozy, które działały w powojennej Polsce były obozami koncentracyjnymi, ale znakomita większość wypełnia tę definicję.
PAP: A przymiotnik "polskie"? Czy komunistyczne władze, które odpowiadały za organizację tych placówek w 1945 roku reprezentowały Polaków? Czy musimy ponosić moralną odpowiedzialność za ich posunięcia?
M.Ł.: A czy możemy uznać, że Federacja Rosyjska nie jest moralnym spadkobiercą ZSRR? Czy mieściłoby nam się w głowie, że w odpowiedzi na roszczenia katyńskie otrzymujemy odpowiedź: "to robili bolszewicy, a nie my"? Sprawdziłem dokładnie narodowości ludzi, którzy w tych obozach byli strażnikami - oczywiście, że to byli ludzie z nadania moskiewskiego, ale nie Rosjanie. Ważne też dla mnie było, jak ich zapamiętali więźniowie - czy to byli Polacy, czy Rosjanie. Więźniowie zapamiętali Polaków. To nie byli bezimienni stalinowcy, tylko ludzie z polskim obywatelstwem, mówiący po polsku. W dodatku w większości wypadków nie ponieśli oni żadnej kary, choć dopuszczali się rzeczy strasznych...
* * *
Marek Łuszczyna urodził się w 1980 r. w Warszawie, ukończył dziennikarstwo na UW, jest autorem m.in. książki „Igły: Polskie agentki, które zmieniły historię”.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ mhr/